Tajlandia Południowa

👉 rejs po zatoce zatoka Phang Nga
👉 wielki Budda i świątynie na Phuket
👉 słynne Koh Phi Phi i Maya Bay
👉 kajakiem wokół majestatycznych skał Railay Bay
👉 kajakiem do ukrytej plaży – Esmerald Cave na Koh Mook
👉 snorkelling na Koh Lipe
👉 cokolwiek więcej zechcesz zobaczyć (Singapur, Bangkok, inne wyspy)

Zainteresowany? Zapytaj o ofertę dla siebie!

 

Tajlandia to kierunek, od którego ludzie często zaczynają zwiedzanie odleglejszej Azji. Bo łatwo i względnie szybko dostępny (duża konkurencja linii lotniczych), dość bezpieczny, tani i z wieloma atrakcjami różnego rodzaju – przyrodniczymi i kulturowymi. Aż dziwne, że będąc już w Chinach, Indiach, na Sri Lance, w Indonezji i Japonii, w  Tajlandii jeszcze nie byłem. Dlatego, że nie trafiłem jeszcze na żaden okazyjny lot w pasującym mi terminie, od czego zaczyna się każda moja dalsza podróż – od tego, że znajduje mnie jakaś okazja. W końcu ten moment przyszedł. Lot z Berlina na Phuket i z powrotem przez Singapur tanią linią Scoot, z rodziny Singapore Airlines. Świetna cena, szczególnie jak na Phuket, a nie tylko Bangkok (tam o to dużo prościej), a do tego bardzo wygodny rozkład tylko z jedną 3-4 godzinną przesiadką w Singapurze i lot nowym Boeingiem 787, czyli Dreamlinerem. Choć co prawda w wersji mocno ekonomicznej (może nie aż tak jak Ryanair), to przynajmniej powietrze nie będzie takie suche jak w innych samolotach, co ma jakieś znaczenie przy prawie 13-godzinnym dłuższym locie.

Dzień 1 – Berlin i Singapur

Pojawiliśmy się na lotnisku Berlin Tegel około godziny 7 rano. Odprawa biletowo-bagażowa niedawno się rozpoczęła, więc liczyłem na możliwość poproszenia obsługującej nas osoby o miejsca, zgodnie z moją strategią – czyli 2 skrajne w 3-osobowym rzędzie, tak, by mieć do dyspozycji cały rząd. O ile samolot nie będzie pełny, nikt nie wybierze sam albo obsługa nie wybierze mu środkowego miejsca, a nawet jeśli – wtedy z pewnością ochoczo zamieni się na któreś z naszych skrajnych miejsc. Wszystko zrobiłbym sam i to dawno, ale niestety nie było możliwości odprawy na lot z przesiadką, a wybór miejsc po zalogowaniu się na rezerwację kosztował 100 zł za miejsce i to zwykłe miejsce, nie z większą przestrzenią na nogi.

Ku mojemu zdziwieniu, Pani z obsługi po tym jak zacząłem tłumaczyć o jakie miejsca bym prosił, zaproponowała nam miejsca przy wyjściu awaryjnym. Za darmo? Tak! A przecież wybór takiego miejsca kosztował około 400 zł, za osobę, w jedną stronę. Co więcej, ponieważ w samolocie środkowy rząd przy wyjściu awaryjnym był pusty, niektórzy tam siadali, a obsługa ich przeganiała, ponieważ są to miejsca premium…

Przed odlotem zjedliśmy niezdrowego Burger Kinga, ponieważ katering na pokładzie był w pełni płatny (nawet woda), drogi, a do tego okazał się bardzo niskiej jakości.  A i tak dopadł nas głód w trakcie lotu. Skorzystaliśmy z „bogatej” oferty, ale piękne danie z ryżem Nasi Lemak okazało się plastikowym, płytkim pojemnikiem o wymiarach 5×15 cm. Później zamówiona zupka chińska (bestseller na pokładzie) była co prawda syta i tania, ale użyta w niech chemia odebrała nam smak na jakiekolwiek azjatyckie jedzenie na lotnisku w Singapurze. Tam zjedliśmy więc w Subwayu i uznaliśmy, że to najnormalniejszy z fastfoodów.

Dzień 2 – Phuket

Lotnisko w Singapurze reprezentowało naprawdę wysoki poziom, nie bez powodu uznawane jest za jedne z najlepszych na świecie. Mimo dużego ruchu nie ma tam chaosu i hałasu, toalety są bardzo czyste, jest gdzie zjeść, są nawet darmowe masażery stóp. Gdyby tylko nasza przesiadka była dłuższa i bardziej w dzień, skorzystalibyśmy jeszcze z darmowej wycieczki po mieście.

Kolejny lot na pokładzie Airbusa A320 na Phuket upłynął dość szybko, 1,5h godziny. Wylądowaliśmy. Podobnie jak i w Singapurze, na lotnisku utrzymywana jest naprawdę niska temperatura, ok. 22 stopni, więc dopiero wychodząc z terminala na zewnątrz, po dopełnieniu formalności w związku z wynajęciem samochodu, poczuliśmy przyjemną temperaturę i wilgoć.

Wyjechaliśmy naszym Nissanem Almerą z lotniskowego parkingu. Pierwsze wrażenie – typowa Azja, czyli setki sklepików i warsztatów wzdłuż ruchliwej ulicy, a nad nimi setki kabli z prądem, których najwidoczniej nie prowadzi się tu pod ziemią. Po kilku minutach byliśmy już w hotelu, w Nai Yang.

Wybrałem akurat tę okolicę, ponieważ paradoksalnie, mimo, że tak blisko lotniska, jest najspokojniejsza i są tu jedne z ładniejszych plaż, należące do parku narodowego Sirinat.  Zameldowaliśmy się w hotelu, odświeżyliśmy i zdrzemnęliśmy.

Później poszliśmy zjeść w jednej z restauracji bezpośrednio na plaży, gdzie zamówione curry bardzo nam smakowało. A po zjedzeniu poszliśmy na masaż. Jak się później okazało, ich ceny w całym regionie Morza Andamańskiego, a może i całej Tajlandii są takie same lub bardzo podobne. Godzinny masaż relaksacyjny (oil massage) 400 batów (THB), czyli ok. 45 zł. Masaż tajski kosztuje 300 THB, czyli ok. 35 zł, ale uchodzi za dość mocny i wręcz bolesny, więc po kilkudziesięciu godzinach w podróży nie zdecydowaliśmy się na niego.

Byliśmy pod dużym wrażeniem. Wydawało nam się, że trwa dużo dłużej. I był też dokładniejszy niż te spotykane w Europie, włączając w to masaż głowy, uszu, a nawet „wypstrykiwanie” palców u nóg, stóp, pleców, barków. Leży się tam na łóżku większym niż w Europie, ponieważ już na początku, masaż zaczyna się przejściem Tajki kolanami po całym ciele, od stóp do pleców, więc musi się gdzieś zmieścić. Ciężar ciała masażystki jest tam w pełni wykorzystywany. Przez większość czasu właściwie przebywa na naszym łóżku do masażu, a nie stoi obok. Nie ma to jednak nic wspólnego z masażem erotycznym, takie rzeczy to bardziej w Bangkoku lub Patongu (najgłośniejszy kurort na Phuket, okropny).

Odprężeni przeszliśmy się plażą, a wieczorem zjedliśmy kolację w innej restauracji na plaży.

Dzień 3 – objazd Phuket

Tego dnia zaplanowaliśmy objazd półwyspu Phuket. Pojechaliśmy na południe, wzdłuż zachodniego wybrzeża. Roślinność jest bardzo bujna i zielona, wszystko rośnie na wszystkim. Pięknie.

W Hat Surin zatrzymaliśmy się na krótki spacer plażą i wypicie kokosa pod palmami. Było gorąco.

Następnie przejechaliśmy przez 3 główne kurorty – Patong, Karon i Kata, których byłem ciekaw z punktu widzenia organizacji turystyki, jak wygląda coś, co jest tak znane.

Plaża w Patong nie jest jeszcze taka fatalna, przynajmniej na początku sezonu. Przyrodniczo jest ładna jak w zasadzie wszystkie plaże, ale jest szczelnie zabudowana restauracjami, leżakami, dość blisko ruchliwej ulicy. Samo miasto wygląda jednak dużo gorzej. Beton, beton, tysiące sklepów i restauracji, pensjonatów i hoteli powciskanych w podwórka jak w jakiejś zabytkowej dzielnicy w Bangkoku, tysiące wiszących kabli. Bardzo brzydko, naprawdę można się rozpłakać myśląc o mieszkaniu w takim miejscu, mając w głowie to wszystko, ten raj, którego doświadczyliśmy później w podróży po południowej Tajlandii.

Plaża w Karon jest już dużo luźniejsza, dłuższa, ale niestety nadal widoczna z głównej ulicy, wzdłuż której jest dużo restauracji i hoteli, choć już nie tak chaotycznie nastawianych. Lepiej, ale to dalej nie raj.

Plaża w Kacie jest bardziej kameralna, nie biegnie tuż przy ulicy, ale główna ulica jest dość ruchliwa i ciężko na niej zaparkować. To dalej nie jest raj, choć z tych 3 miejsc Kata jest najlepsza. Poniżej zdjęcia tylko z ulic w Patong (dramat) i z plaży w Kacie.

Dojechaliśmy na koniec półwyspu, do przylądka Promthep, na którym znajdowała się świątynia poświęcona słoniom. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w 2 punktach widokowych.

Następnie korzystając z Map Google offline znalazłem dobrą restaurację, której absolutnie nie znaleźlibyśmy przypadkiem, bo nawet kierując się do niej z nawigacją, mieliśmy wątpliwości, czy idziemy w dobrą stronę po zaparkowaniu samochodu. Niepozorna, schowana w bocznej uliczce zupełnie nieturystycznego miasta, ale bardzo dobra.

Później pojechaliśmy do Wielkiego Buddy w Phuket. Robi wrażenie. Wciąż w renowacji. W dolnych pomieszczeniach trafiliśmy na medytację mnichów.

Następnie odwiedziliśmy Świątynię Wat Chaithararam, a bardziej zespół kilku pięknych świątyni.

Na zakończenie dnia, bardziej przejazdem niż docelowo, zatrzymaliśmy się w Phuket Town. Według mojego przewodnika Michelin miasto raczej omijane przez turystów, a warto spędzić tu jedną noc. Nie, nie warto. 🙂 Przeszliśmy się po nocnym bazarze, a następnie poszliśmy do restauracji z Top5 na Phuket – Blue Elephant. Zapłaciliśmy ok. 75 zł od osoby za obiad i drinka w tak wspaniałych wnętrzach i rezydencji jak z amerykańskiego filmu. Niestety nie zachowało się zbyt wiele zdjęć, o czym później. Jedzenie było dobre, ale nie koniecznie smaczniejsze niż te serwowane w nawet nieco obskurnych miejscach.

Dzień 4 – zatoka Phang Nga

Po śniadaniu wyruszyliśmy do zatoki Phang Nga, porównywanej do wietnamskiej Ha Long, po której odbywają się standardowe, ok. 3 godzinne wycieczki łodziami, nazywanymi tam longtail. Czyli kolorowe, drewniane łódki, z głośnym silnikiem na wierzchu i śrubą na 2 metrowym drągu, mogące osiąść na samej plaży.

Wybraliśmy bliższy punkt, skąd można wynająć łódkę – Surakul Pier. Niestety prawie nic się tam nie działo, nikogo nie było. Zaczepiła nas jedna kobieta, proponując dość wysoką cenę, na co zaproponowaliśmy, że poczekamy na innych turystów i weźmiemy łódkę razem. Była to młoda para z Niemiec, która czekała… właściwie na nas 50 minut. Uzgodniliśmy cenę, z której nie byłem dumny i wyruszyliśmy. Przynajmniej była nas 4, a nie 15, która zmieściłaby się w łódce i tak właśnie zorganizowane grupy podróżowały. Myślałem, żeby pojechać do oficjalnej informacji turystycznej parku narodowego trochę dalej, skąd także można wynająć łódkę, ale tego dnia ok. 15 miało ulewnie padać, więc pomyśleliśmy, że szkoda czasu.

W zatoce woda była dość błotnista, przejrzystość powietrza nie była zbyt dobra, ale i tak wystające pionowo z wody skały, gęsto porośnięte soczystą roślinnością robiły wrażenie.

Pierwszy przystanek to Khao Phing Kan, czyli James Bond Island, gdzie kręcono film z 1974 roku Człowiek ze złotym pistoletem. Nic takiego, szczególnie, że wstęp do ustanowionego tam parku narodowego kosztuje 35 zł, a w zasadzie wszystko na wyspie jest widoczne z łodzi.

Drugi przystanek to Koh Panyee, dużo brzydsza, ponieważ zamieszkana przez ludzi, ale za to bardzo autentyczna wyspa. Jest tam co prawda kilka restauracji i zadaszona uliczka ze straganami, ale za nimi toczy się już prawdziwe, tajskie życie, w domach na wodzie. Jest meczet, cmentarz, szkoła, a nawet boisko piłkarskie wybudowane na wodzie.

I tak zakończyła się nasza wycieczka po zatonce Phang Nga. Udana, ale to, co najpiękniejsze w Tajlandii Południowej było dopiero przed nami. Już w drodze do hotelu złapał nas ulewny deszcz, więc bez wyrzutów sumienia mogliśmy zrobić sobie drzemkę do czasu wieczornej kolacji. (Zdjęcie poniżej to widok z naszego korytarza hotelowego.)

Dzień 5 – Koh Phi Phi i Railey

Po 6 rano wyruszyliśmy z hotelu na lotnisko (5 minut drogi), gdzie oddaliśmy samochód i wzięliśmy taksówkę do Rassada Pier, czyli przystani, z której odpływał nasz prom na Koh Phi Phi. Początkowo nie planowałem zwiedzać tej wyspy w ogóle, jako dość komercyjnej, ale okazało się, że nie ma bezpośrednich połączeń z Phuket na Krabi (konkretnie Railey), gdzie chcieliśmy płynąć, tylko są z przesiadką na Koh Phi Phi. W takim razie warto spędzić tam kilka godzin. Mimo, że wybrałem najtańszego przewoźnika promowego, była to najlepsza decyzja. Prom był co prawda dość duży, największy jakim płynęliśmy w Tajlandii, ludzi było dużo, ale za to trasa była ustalona pod turystów, nie typowo transportowa Phuket – Koh Phi Phi, ale opływająca przy okazji ładniejszą, niezamieszkałą Koh Phi Phi Lee i zahaczająca o słynną Maya Bay z filmu Niebiańska plaża, piękną plażę. Niestety albo i dobrze, już zamkniętą dla wcześniej tłumnie oblegającą ją turystów, ze względu na ochronę środowiska. Gdyby nie taka trasa promu, po przybyciu do portu na Koh Phi Phi Don, musielibyśmy kupić wycieczkę z powrotem wokół Koh Phi Phi Lee, a te były naprawdę drogie.

Ponieważ Koh Phi Phi Lee już zwiedziliśmy z pokładu promu, na Koh Phi Phi Don, gdzie toczy się normalne życie, dość imprezowe w nocy (nie nocowaliśmy), popłynęliśmy na piękną Long Beach, co kosztowało nas tylko 11 zł od osoby. Wszystkie inne wycieczki łódką wokół tej wyspy czy w inne miejsca były za 1500-1800 THB (dzielimy przez 10 i mamy złotówki) za łódź. Bezpośrednio z Long Beach nurkowałem z maską i rurką, ale rafa była uboga.

Następnie zjedliśmy obiad i wróciliśmy do przystani, z której wypłynęliśmy na Railey. Nazwą tą określane są 4 plaże (Ton Sai, Railey West, Phra Nang, Railey East), oddzielone od siebie i od stałego lądu wysokimi, pionowo wznoszącymi się do nieba skałami. Jest to kontynent, lądowa część Tajlandii, ale plaże te dostępne są tylko drogą morską. Prom zatrzymywał się na Railey West. To znaczy, ponieważ nie ma tam żadnej przystani, podpłynął 100 metrów od plaży i musieliśmy się przesiąść na dobrze nam znane, kolorowe łódki longail, w cenie biletu.

Postawiliśmy stopę na plaży. Już nie suchą, bo z longtail boat wysiada się zawsze do wody, tak do pół łydki lub kolana. W lewo i w prawo strzeliste skały, powoli zachodzące słońce, nasz bagaż stojący na plaży jak na dworcu lub lotnisku – piękna chwila. Tak musi wyglądać przybycie do raju. Nasz hotel był jednak w zatoce obok – Ton Sai. Musieliśmy wziąć kolejną łódkę po 11 zł od osoby za te kilka minut podróży.

Przybyliśmy do Ton Sai Bay. Wysiedliśmy na plaży tuż przy naszym hotelu w rogu zatoki. Który, jak się wydawało, był jedynym co jest w Ton Sai Bay. Zameldowaliśmy się, sklimatyzowaliśmy, odświeżyliśmy się. Pora na kolację. Jak się dowiedzieliśmy w recepcji, można przedostać się do Railey West, a później ścieżkami między plażami, także na Railey East, przechodząc przez ścieżkę w skałach obok hotelu. Czy jest taka możliwość – zależy od pływów, które wynoszą w tym regionie nawet 2 metry. Jak sprawdziła dla nas recepcjonistka, a później my sami – poziom wody miał się podnosić aż do godziny 22, kiedy osiągnie szczyt. Ale próbujemy, idziemy zjeść na Railey West, gdzie znaleźliśmy dobrą indyjską restaurację, co byłoby miłą odmianą od tajskiej kuchni, bardzo dobrej, ale jednak trochę męczącej po kilku dniach wyłącznie takiego jedzenia.

Weszliśmy na ścieżkę. Od strony naszej zatoki morze niczego nam nie utrudniało, od początku było sucho. Sama ścieżka dość stroma, dużo korzeni drzew, gdzieniegdzie liny w roli poręczy. Oj, ciężko musi się wracać tą drogą w nocy po kilku piwach. A na pewno zdarzają się takie historie. Dotarliśmy do końca ścieżki. A tam woda. Całe szczęście tylko po kolana, kilka metrów człapania i byliśmy już na plaży Railey West. Tyle, że poziom wody ma się podnosić… Cóż, najważniejsze jest jedzenie, tym będziemy martwić się później.

Przez Railey West biegnie jedna, dość przyjemna uliczka aż do Railey East. Na niej znajdowała się indyjska restauracja, którą wypatrzyłem w internecie i w której zjedliśmy pysznego kurczaka tandoori, afghani, a do tego cudowny chleb naan. Jednak bardzo brakowało nam „normalnego” jedzenia. Szczególnie normalnego chleba, a nie słodkich, tostowych, śniadaniowych grzanek z papieru. Później napiliśmy się piwa na plaży i trzeba było wracać. Niestety tam, gdzie ostatnio woda była po kolana, teraz była już powyżej pasa. Telefon w rękę, ręka do góry, portfel został i się zamoczył, fale trochę rzucały o skały, co nie ułatwiało stąpania po skalistym podłożu bez butów (postanowiłem ich nie zamaczać), ale udało się. Z drugiej strony zejście nie sprawiło problemów, woda co najwyżej była momentami do łydek.

Dzień 6 – wokół Railey

Po dobrym śniadaniu z widokiem na morze wypożyczyliśmy kajak. To najlepsza metoda poznawania okolicy. Szczególnie, że przynajmniej z naszych doświadczeń wynika, że na Morzu Andamańskim za bardzo nie wieje wiatr, nie ma fal, morze jest często jak jezioro, nawet gdy pada i są burze. Płynęliśmy w otoczeniu pięknych skał, tuneli, przesmyków. W pewnym momencie zauważymy ładnego, kolorowego kraba. Wskazanie go wiosłem spowodowało przeważenia kajaka i… wywróciliśmy się. Mój telefon niestety nie był wodoodporny i przestał działać, mimo, że pierwsze co zrobiłem po wypłynięciu na powierzchnię, to wyciągnąłem go z kieszeni i trzymałem wysoko nad wodą, więc był w niej tylko 5 sekund. Niestety już wiem, że nie jest do uratowania i przepadły mi też zdjęcia zrobione przez te kilka dni.

Dalej popłynęliśmy na plażę Phra Nang, na końcu której, w Jaskini Księżniczki (Princess Cave), choć to bardziej otwarta wnęka w skale, znajdowały się dwa ołtarzyki, a wokół nich mnóstwo ofiar na rzecz obfitych połowów w formie… drewnianych penisów różnych rozmiarów.

Następnie popłynęliśmy na Railey East, najmniej atrakcyjną plażę z tych 4, która w porze odpływu, właśnie mającego miejsce, jest bagnista. Zostawiliśmy kajak przywiązany do pływającego molo, zbudowanego z wypełnionych powietrzem plastikowych sześcianów, ponieważ przez kamienie nie dało się dopłynąć do jakiegokolwiek brzegu. Mokrzy, słoni i zmęczeni poszliśmy zjeść na główną ulicę Railey West, która okazała się być bardzo blisko. Śmialiśmy się, że jak nam się nie będzie chciało wiosłować, to przeciągniemy kajak przez nią i popłyniemy tylko kawałek z powrotem do Ton Sai Bay.

Kiedy już wypłynęliśmy w podróż powrotną kajakiem, zachmurzyło się i zaczęło padać, dość mocno. Nie było jednak wiatru i fal, więc było to nawet orzeźwiające i dostarczyło trochę emocji. Bo w tle słychać było grzmoty. Dotarliśmy do hotelu i po odświeżeniu się, znów przyszła pora na posiłek.

Jak się okazało, Ton Sai Bay to nie tylko nasz hotel, ale także niewielkie miasteczko składające się z kilku ulic za nim. Tyle, że duży pas ziemi tuż przy plaży został wykupiony przez prywatnego inwestora i dojście do głębi miasta odbywa się w zasadzie tylko z dwóch rogów zatoki. Odnaleźliśmy wyszukany w internecie lokal Mama’s Chicken. Średnia 4,7/5 i dużo ocen, mimo dość odstraszającego wyglądu i drogi do niego mówiącej „to chyba nie tutaj”. Specjalność lokalu (rzadko lokale różnią się czymkolwiek jeśli chodzi o menu, o czym później)  – chickenburger, okazał się dość dobry, więc byliśmy zadowoleni z wyboru.

Dzień 7 – Koh Mook (Muk)

Pora opuścić Railey. Wymeldowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie o 7 i kupiliśmy bilet na longtail boat do Ao Nang. Stamtąd mieliśmy wziąć taksówkę i pojechać nią do przystani Klong Jilad, skąd o 9:00 odpływała nasza motorówka na Koh Mook. Niestety cena 100 THB od osoby (ok. 11 zł) obowiązuje dopiero, gdy zbierze się komplet, co najmniej 8 pasażerów. Nie chcieliśmy płacić za brakujące osoby, po to, by wyruszyć natychmiast, więc poczekaliśmy. Choć robiło się już późno. Towarzystwa dotrzymały nam skaczące po drzewach małpy.

W końcu zebrał się komplet pasażerów i wyruszyliśmy do Ao Nang. Tam tuż po wysiadce z łodzi (niestety zamaczając sobie krótkie spodenki), znaleźliśmy taksówkarza, który bardzo sprawnie zawiózł nas do przystani, wiedząc, że prom mamy już za pół godziny. A na bilecie napisane jest, że należy stawić się przynajmniej 20 minut przed odpłynięciem. Co nie jest prawdą, niektórzy przychodzą tuż przed odpłynięciem i też jest ok.  Zdążyliśmy.

Nie był to prom, tak jak poprzednie dwa, ale motorówka. I takimi poruszaliśmy się już do końca pobytu (oprócz oczywiście longtail boat), z dwoma, trzeba lub czterema silnikami Hondy o mocy 250 KM każdy. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę na Koh Yum (nie urzekła mnie ta wyspa przynajmniej z perspektywy motorówki), Koh Lanta (podobnie nie urzekła mnie, choć jest to bardzo popularna wyspa, może z innej strony wygląda lepiej) i Koh Ngai. Koh Ngai mi się spodobała, nie ma na niej przystani, więc zaparkowaliśmy motorówką od tyłu (silniki się podnoszą) na samej plaży, wąskiej i spokojnej, w tle gęsta zieleń. Rajsko. Tu moglibyśmy spędzić przynajmniej noc, ale Koh Mook wyróżnia się czymś szczególnym, dlatego wybraliśmy ją.

W końcu przypłynęliśmy na Koh Mook. Wyspa miała przystań, oddaloną jakieś 100 m od plaży. Od razu po zejściu z motorówki złapaliśmy tuk-tuka za 11 zł do samego hotelu. To stała stawka za transport na całej wyspie, mimo, że nie jest bardzo mała. Do naszych bungalowów pieszo byłoby jakieś pół godziny i to drogą z płyt betonowych, a później tylko utwardzoną, błotnistą. Świetnie wydane pieniądze, a do tego ciekawa przygoda. Tuk-tuk nie był kojarzoną przez większość osób wąską „biedronką” z czarnym, skórzanym daszkiem, ale zwykłym motorowerem, z boczną przyczepką na 2-3 osoby i bagaż. Niektóre zadaszone, niektóre nie.

Dotarliśmy na Charlie Beach. Po lewej stronie, na skałach mieściły się nasze bungalowy. Skromne, nie super zadbane, trochę drogie jak na ten standard, ale z niesamowitym widokiem na zatokę i plażę. Warto. Zjedliśmy w „hotelowej” restauracji z widokiem na morze i wypożyczyliśmy kajak.

Miejscem nr 1 na Koh Mook, a dla niektórych być może i na świecie, jest Szmaragdowa Jaskinia (Emerald Cave). Po 20 minutach wiosłowania, docieramy do tunelu. Wpływamy. Światła jest coraz mniej. W końcu nie ma go wcale, a szczególnie nie są go w stanie wyłapać naświetlone jeszcze przed chwilą słońcem oczy. Chwila niepewności. Dlatego zaleca się zabranie latarek, choć bez nich też by się dało. I po chwili widać ponownie światło, po 80 metrach docieramy do ukrytej plaży w kształcie cylindra – dookoła wysokie, strzeliste, porośnięte gęstą i soczystą roślinnością skały. Słychać owady. Niektóre przypominają dźwięk piły, są naprawdę głośne. Jest zaledwie kilka osób, później zostajemy sami. Cud natury. Dla takich momentów się podróżuje.

Wypływamy z jaskini. I płyniemy dalej wzdłuż wybrzeża (skał), na plażę Sabai (Sabai Beach). Nie ma na niej nikogo, oprócz śmieci wyrzuconych przez morze, jak to na dzikiej plaży. Smutne. Próbujemy strząsnąć jakiegoś kokosa z palmy i się napić, ale się nie udaje. Później nurkujemy z maską i rurką w miejscu poleconym przez sympatycznego chłopaka pracującego w miejscu, gdzie spaliśmy. Całkiem ciekawa rafa. Niestety dość często byliśmy parzeni przez jakieś małe meduzy, nie bardzo widoczne, nawet gdy tuż po poparzeniu patrzyło się pod wodą co to mogło być.

Wróciliśmy na naszą plażę i pijąc szejka z mango obserwowaliśmy zachód słońca. Po odświeżeniu się i obniżeniu stężenia soli na skórze pod prysznicem, poszliśmy zjeść kolację, ale w inne miejsce, kilka minut od plaży. Okazało się bardzo dobre i tanie.

Dzień 8 – Koh Lipe

O 11:45 mieliśmy motorówkę z Koh Mook na Koh Lipe. Udało nam się więc głównie zjeść śniadanie, kupić zapasowe okulary (wytrzymały 2 godziny i rozpadły się) na miejsce zniszczonych dzień wcześniej i wypić piwo przy przystani. Przy wysokiej temperaturze i wilgotności, po 620 ml piwa Singha (najlepsze!) można prawie mieć kaca.

Motorówka się spóźniła. Ale na Koh Lipe dotarła punktualnie, co do minuty. Tam wysadziła nas na pływającej przystani, gdzie oprócz zapłacenia 200 THB wstępu do Parku Narodowego Tarutao, którego częścią jest Koh Lipe, musieliśmy zapłacić także 50 THB za longtail boat do plaży. Po raz pierwszy nie było to wliczone w cenę biletu.

Wysiedliśmy na plaży. Nasz hotel był na jej lewym rogu, ale licząc na chodnik, po którym można wygodniej pociągnąć walizkę (mimo częstego przemieszczania się walizka podręczna na kółkach sprawdza się lepiej niż plecak czy torba!), weszliśmy w głąb miasta. Niepotrzebnie. Zrobiliśmy dość duże kółko, po drodze natykając się na śmierdzące śmietnisko, a ostatecznie wyszliśmy jakieś 100 m dalej na brzeg plaży. Hmm, rajska wyspa, do tego będąca częścią parku narodowego, nie zrobiła pierwszego dobrego wrażenia. Zbliżał się zachód słońca i pora na kolację.

Po drodze odkryliśmy cukiernię ze wspaniałymi pączkami. Małymi, na 2-3 gryzy, ale o wspaniałej konsystencji (jak powoli wracający do kształtu materac termoelastyczny) i smaku. Chodziliśmy regularnie. 10 THB, czyli 1,10 zł za sztukę.

Po deserze, na danie główne mieliśmy ochotę na coś nietajskiego, więc padło na burgery. Z takim widokiem.

Dzień 9 – Koh Lipe

Ten dzień spędziliśmy dość leniwie. Po śniadaniu zapisaliśmy się na wycieczkę snorkellingową kolejnego dnia. Później przeszliśmy się na plażę pomiędzy Sunset Beach a Sunrise Beach, z piaskowym półkolistym wypłyceniem, dużo spokojniejszą i nie będącą węzłem komunikacyjnym jak Pattaya Beach przy hotelu.

Słońce mocno paliło. Woda miała temperaturę około 30 stopni, a jej kolor przypominał mi zdjęcia z opakowań dmuchanych materacy sprzed kilkudziesięciu lat, kiedy jeździłem jeszcze tylko nad Bałtyk i bardzo chciałem zobaczyć gdzieś taki rajskoniebieski odcień wody jak z obrazka. Po pewnym czasie leżenia postanowiliśmy się przepłynąć na pobliską, jak się wydawało, wyraźnie widoczną wyspę Koh Adang. Po zmierzeniu odległości na mapie (zrobiłem to pisząc to zdanie) okazało się, że w linii prostej to 1,5 km, a że nie płynęliśmy idealnie prosto, a raczej łukiem, tak niosły nas prądy, zrobiliśmy łącznie z 3,5 km. Dobry trening. Niestety nie mogliśmy wyjść na brzeg Koh Adang ze względu na ciągnącą się przez jakieś 100 m do brzegu płytką rafę koralową z mnóstwem jeżowców. Już po rezygnacji z postawienia stopy na brzegu i wpisania wyspy na listę odwiedzonych, uderzyłem kolanem o dość wysoko przyczepionego do skały jeżowca i kilka igiełek wbiło mi się w skórę. Całe szczęście nie bolało i nie miało to żadnych późniejszych konsekwencji.

Po powrocie ruszyliśmy prosto jeść. Najpierw na deser dwa pączki, a później grillowanego kalmara (sami wybieraliśmy świeżego z ekspozycji) i smażony ryż. Dobre. Wieczorem z kolei wybraliśmy się na masaż po raz drugi.

Na drugi deser zjedliśmy lody kokosowe z ulicznego straganu. Oczarowały nas i chodziliśmy na nie 2-3 razy dziennie. 5,50 zł za porcję składającą się z 4 kulek. Robione wyłącznie z mleka kokosowego, wody kokosowej i cukru. Bez lodu, bez mleka krowiego. Wspaniały, naturalny smak, łączący jednocześnie słodycz i nieco „roślinny” smak. Rafaello, choć je lubię, to przesłodzona podróbka.

Dzień 10 – snorkelling w okolicach Koh Lipe

Po śniadaniu, o 9:30 wypłynęliśmy na wycieczkę snorkellingową, oczywiście longtail boat. Tylko 6 osób, więc było dość kameralnie i nie obijaliśmy się o siebie.

Po około godzinie płynięcia, weszliśmy do wody w dwóch różnych miejscach. Życie podwodne było naprawdę bogate. Zarówno kolorowe rybki, nemo, tęczowe i inne, jak i ruszająca się rafa koralowa z tysiącami falujących, kolorowych „frędzli”.

Następnie był krótki postój na małej, bezludnej wysypie i lunch w boxie (smażony ryż z kurczakiem) w drodze na wyspę znaną z zamieszkujących ją małp. Dopiero pod koniec godzinnego pobytu na wyspie pokazały nam się małpy i to bardzo blisko nas.

Odpłynęliśmy dalej. Po drodze podano nam arbuza i ananasa jako przekąskę. Kolej na trzecie nurkowanie. To miejsce, 2 skały, które się opływało, podobało nam się najbardziej. I jak zawsze wróciliśmy na pokład łodzi ostatni, nawet po nas podpłynęli. Oprócz dalszych wrażeń duchowych związanych z nurkowaniem, dostrzegliśmy coś wyjątkowego – meduzę o szerokości około 50 centymetrów, poruszającą się charakterystycznym ruchem. Doszliśmy do wniosku, że to ona może wytwarzać małe meduzy potomne (rodzaj rozmnażania zależy od rodzaju meduzy – jak doczytałem), które co chwilę na parzą, choć ledwo je widać, bo wyglądają jak 2-3 cienkie i krótkie nitki, paproch, śmieć w wodzie.

Ostatnie nurkowanie było na otwartym morzu, nie wokół skał czy brzegu. Silne morskie prądy kierowały na nas zwiększoną ilość parzących meduz, więc po tym nurkowaniu nasz niedosyt został zaspokojony i był to dobry moment na zakończenie wycieczki. O 16 dotarliśmy na ląd.

Po odświeżeniu się w hotelu, pragnąc odmiany od tajskiej kuchni, wybraliśmy się do restauracji indyjskiej. Oczywiście zaczynając od uwielbianych pączków. Po kolacji wybraliśmy się na pożegnalny masaż. A następnie na lody kokosowe.

Dzień 11 – powrót na lotnisko na Phuket

Ten dzień miał niestety głównie techniczny charakter. O 9:00 wypłynęliśmy z Koh Lipe na Phuket, gdzie mieliśmy być o 13:45. Dotarliśmy później. Po drodze mieliśmy półgodzinny postój na Koh Lanta, gdzie zauważyłem, że niektórzy mają naklejki na ubraniu (z kierunkiem, tak przewoźnicy ułatwiają sobie pracę z turystami) mówiące, że płyną na lotnisko, a nie na sam Phuket. Dopytałem i za stosunkowo niewielką dopłatą zmieniliśmy cel swojej podróży już na lotnisko, czyli inną, bliższą lotnisku przystań + transfer minibusem. Niestety przez to musieliśmy wysiąść z motorówki, na której wszyscy płynęli bezpośrednio na Phuket, do większej przystani (ale nie na lotnisko) i skierowano nas do drugiej, mniej tłocznej, ale za to z kilkoma przystankami po drodze. W tym Railey. Nie ma tam przystani, więc motorówka zaparkowała tyłem, podnosząc do góry silniki. Tylko, że się zawiesiła na plaży i nie mogła odpłynąć. Najpierw poproszono wszystkich o to, by przeszli na dziób łodzi, ale gdy to nie pomogło, o zejście z niej (do wody prawie po kolana) i o męską pomoc w wypchnięciu łodzi. Z około godzinnym opóźnieniem dotarliśmy na Phuket. Dziwnie było wsiąść do minibusu i jechać normalną drogą, od której widoku tak się odzwyczailiśmy po pobycie na wyspach. Do odlotu i tak mieliśmy jeszcze dużo czasu.

Niestety podczas odprawy udało nam się uzyskać miejsca przy wyjściu awaryjnym tylko na pierwszym locie, czyli do Singapuru, a z Singapuru do Berlina zostały przyznane nam automatycznie, mimo woli spełnienia naszej prośby ze strony obsługi.

Zjedliśmy w Subwayu, później po raz ostatni raz zjedliśmy lody kokosowe (z opakowania, dobre, ale nie aż tak jak z ulicy) i polecieliśmy do Singapuru.

W Singapurze mieliśmy ponad 3 godziny przesiadki, więc chcąc jednak poczuć po raz ostatni azjatycki smak, zjedliśmy chińską zupę (nie zupkę, ta była dobra!) z kurczakiem i grzybami oraz pierożki na parze z mięsem i bulionem (jak chinkali, tylko mniejsze i z dużo delikatniejszym ciastem). Na drogę, chcąc uniknąć drogiego i niedobrego kateringu pokładowego, zaopatrzyliśmy się w kanapki z Subwaya. Dobra metoda. Jakoś przeżyliśmy prawie 13-godzinny lot.

W Berlinie zastał nas lekki deszcz i 7 stopni. Tropikalna przygoda dobiegła końca.

Było niesamowicie. Choć wiele odniesień do różnych kwestii pojawiało się w treści relacji, chciałbym jeszcze osobno odnieść się do kilku tematów.

Kuchnia

Bardzo dobra, w przyzwoitej cenie. Smażone ryże, makarony, zupy typu Tom Yum, z mlekiem kokosowym, curry w różnych kolorach, wszystko to do wyboru z mięsem określonego rodzaju lub krewetkami czy ogólnie owocami morza, a oprócz tego po prostu smażone mięsa, owoce morza itp., rzadziej przygotowywane na parze. Co ciekawe, owoce morza są bardzo popularne, ale same ryby jakoś mniej. Nie są mistrzami w ich przygotowywaniu.

Menu w każdej restauracji jest praktycznie identyczne, te same dania, w tych samych wielu wersjach, w tych samych kategoriach menu, tak samo porozrzucane lub powtórzone. Z obrazkami dań z internetu, w różnych stylach, kadrach i rozdzielczościach, nie zdjęciami robionymi przez restaurację. Różnią się więc głównie ceny. Szkoda, że lokale nie specjalizują się w czymś konkretnym, co jest tam i tylko tam najlepsze i na to się tam głównie przychodzi. Za każdym razem więc ten sam dylemat – co wybrać z tych 200 (tak!) pozycji menu.

Po kilku dniach jedzenia samych tajskich rzeczy ma się jednak ochotę na coś innego, choćby indyjskiego.

Ludzie

Przemili. Europejska obsługa mogłaby się od nich uczyć, bo nawet w tanich i obskurnych miejscach doświadczymy ogromnej życzliwości, zainteresowania, pokory. Mimo ostrzeżeń i to doświadczonych osób, którym ufam, jak i ostrzeżeń nawet na biletach promowych (żeby nie dać sobie wmówić komuś podającemu się za obsługę, że jest nieważny i trzeba kupić nowy), nikt nie próbował nas oszukać, ani naciągnąć. Nawet targować się za bardzo nie dało, w wielu miejscach ceny są ustalone, w sklepach czy na straganach, nawet taksówkarze mają zalaminowane cenniki, z reguły dokładnie te same. Nietypowe. Nie trzeba się więc „szarpać” i jeśli ktoś tego nie lubi, to nie musi się tego obawiać. 🙂

Ruch drogowy

Na Phuket, gdzie jest prawdziwy ruch drogowy byliśmy tylko 3 dni, ale przejechaliśmy prawie 300 kilometrów, więc możemy stwierdzić, że drogi są dobre, a kierowcy jeżdżą dość bezpiecznie, jak na Azję szczególnie. Ktoś, kto swobodnie się czuje prowadząc w Polsce, da sobie radę. Tyle, że ruch jest lewostronny, ale automatyczna skrzynia biegów bardzo pomaga w przestawieniu się na tę stronę.

Po mniejszych wysepkach kursują głównie skutery, tuk-tuki (zabudowane skutery) i ewentualne małe auta dostawcze. Fajnie jest chodzić wszędzie pieszo i mieć wszystko pod ręką.

Czy polecam?

Zdecydowanie tak. Tajlandia jest bardzo atrakcyjna, zarówno kulturowo (choć południe w mniejszym stopniu niż północ), jak i przyrodniczo (obie części). Charakteryzuje ją bardzo dobry stosunek jakości do ceny, pieniądze zazwyczaj wydaje się z przyjemnością i świadomością, że nocleg w danym miejscu, posiłek czy tym bardziej masaż są tego warte, a nawet więcej. Nie wiem jak wygląda szczyt sezonu, ponieważ byłem na samym początku, ale nie czułem, żeby naturalny urok i autentyczność były zatracone przez komercję. To jeszcze zależy, czy wybierze się betonowy Patong czy np. rajskie Koh Mook.

Czy Tajlandia Południowa jest dla każdego?

Nie koniecznie. I nie chodzi tu o wysoką temperaturę (choć nie przekracza raczej 31 stopni) i wilgotność (która powoduje, że odczuwalna temperatura jest dużo wyższa), bo to jest oczywiste w tym regionie, ale np. o ograniczoną sprawność, o niepełnosprawności nawet nie wspominając. O ile na Phuket to nie problem, to dalsze zwiedzanie i wypłynięcie gdziekolwiek dalej wiąże się z wsiadaniem, przesiadaniem się czy wysiadaniem z motorówek czy łódek longtail, z plaży, na plażę, z jednej na drugą na trzecią, czasem na nieco rozbujanym morzu, czasem z bagażem pod ręką. Na pewno nie na szpilki albo obuwie, które niszczy się przez zamoczenie. I nie dla kogoś, kto czuje duży dyskomfort, bo zamoczyła mu się nogawka. Albo leje się po nim pot, kiedy motorówka stoi, nie ma wiatru, a przez materiałowy dach praży słońce i jest pod nim 40 stopni. Albo moczą go krople deszczu, które przedostają się na pokład czy zbytnio męczy hałas 1000 koni mechanicznych.

To jest przygoda, a nie all-inclusive, szczególnie, jeśli ktoś chce zwiedzać. 🙂 Co nie oznacza, że nie da się wypocząć – wypoczywa się świetnie, i fizycznie, i psychicznie. Spotkaliśmy kilka rodzin z małymi dziećmi, właśnie na motorówkach, w tym z Polski, więc chyba się da. 🙂 Jeszcze raz polecam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *