Indonezja

Podróż do Indonezji zaczęła się o 8 września o 7 rano we Wrocławiu. Na początek, żeby nic nie szło za łatwo, po kilku kilometrach nasz samochód zaczął się przegrzewać. Całe szczęście już po kilku kilometrach, więc szybko zawróciliśmy i ostatecznie pojechaliśmy innym, tracąc niecałą godzinę. Dotarliśmy do Berlina na czas. Po 2 godzinach lotu easyJetem dotarliśmy do Mediolanu, gdzie czekała nas kilkugodzinna przesiadka – trochę za krótka, żeby pojechać do miasta, a poza tym już tam kiedyś byliśmy. Kolejny samolot należący do Alitalii zabrał nas do Abu Dhabi. Na pokładzie było tylko 80 osób, czyli 4 razy mniej niż długodystansowy Airbus A330 mógł zabrać na pokład. Pozwoliło to każdemu zająć osobny rząd leżący. J W Abu Dhabi znowu czekało nas 5 godzin czekania. Jakoś zleciało, szczególnie dzięki świetnie wyprofilowanym, prawie do pozycji leżącej, lotniskowym fotelom… albo leżakom.

Mimo, że trwał prawie 9 godzin, lot z Abu Dhabi do Dżakarty liniami Etihad był najprzyjemniejszy. Najbogatsza wersja Airbusa A330 – z najlepszą wersją systemu rozrywki pokładowej, gniazdkami elektrycznymi, WiFi (niestety płatnym) i nie tylko pochylanymi, ale i lekko wysuwanymi fotelami nawet w klasie ekonomicznej. Do tego w jednym z komunikatów usłyszałem, że z obsługą można porozumieć się w wielu egzotycznych językach (których nazw nawet nie znałem), w tym polskim… Podejrzenia się sprawdziły – najbardziej europejsko wyglądająca stewardesa, Justyna, okazała się Polką z Jeleniej Góry. Oprócz bardzo sympatycznej rozmowy, ujęła nas także wyjątkowym traktowaniem, dbając, żeby niczego nam nie zabrakło. 🙂

Po wylądowaniu w Dżakarcie i odpowiedzeniu na kilka pytań niemiłej urzędniczki z „imigracji” wbito nam w paszport bezpłatną wizę (visa on arrival). Odebraliśmy bagaże, wymieniliśmy trochę pieniędzy i zaczęliśmy szukać taksówki. Turyści w internecie polecali korporację Blue Bird i taką też taksówkę wybraliśmy. Dość zadziwiające było to, że nikt się na nas nie rzucił i nie usłyszeliśmy powtarzanego tysiąc razy „Taxi?!, Taxi?!, Taxi?!”. W Bombaju po przylocie znalezienie taksówki w normalnej cenie zajęło nam godzinę. Tu nie trzeba było tak długo targować, żeby i tak w najlepszym wypadku pojechać za normalną cenę, bo tę wyznaczał taksometr. Hotel okazał się przyjemny, dobry, czysty, choć bez okien – o czym wiedziałem z opinii na bookingu. Na 2 noce może być.

Dżakarta

Pierwszy pełny dzień w Indonezji zaczęliśmy od śniadania. Było bardzo dobre, dość obiadowe – oprócz chleba, jajecznicy, płatków, była także zupa, ryż, makaron, kurczak. Na pieszo doszliśmy do okazałego Muzeum Narodowego, ponoć jednego z najlepszych w całej Indonezji. Faktycznie, zobaczyliśmy w nim dość dużo – prehistoryczne rzeźby, boskie posągi, makiety tradycyjnych domostw, przedmioty codziennego użytku (związane z polowaniami, obrzędami, ubiorem itp.) z różnych wieków, ceramikę i wiele innych eksponatów. Wiele z sal i gablot było ciężko szybko objąć wzrokiem.

 

Po wyjściu z muzeum chcieliśmy wjechać na 137-metrowy Monument Nasional, czyli obelisk zakończony złoconym „ogniem” (użyto 36 złota). Niestety okazał się czynny do 15. Rewelacja. Czyli zobaczyć Dżakarty nocą nie ma szans, a nawet w dzień trzeba się mocno spieszyć.

Kolejnym punktem był 3. największy na świecie meczet – Istaqlal. Zostaliśmy zaprowadzeni do specjalnego pokoju dla gości, gdzie wdzialiśmy specjalne stroje (zapachem przypominające, że nie założyliśmy ich jako pierwsi), zostawiliśmy buty i „dobrowolny” datek. W głównej, bardzo dużej sali dla modlących się zwieńczonej srebrną kopułą było dość pusto. Niektórzy się modlili, niektórzy ze sobą rozmawiali, a niektórzy… spali. Pozostałe tarasy na wielu piętrach zapełniają się tylko podczas specjalnych uroczystości. Wtedy mieści się tam ponoć nawet 200 000 osób.

Dla równowagi potem poszliśmy do katedry naprzeciwko.

Kolejnym punktem był polecany w przewodniku (3 gwiazdki Michelline’a w ramach rozdziału o Dżakarcie, samej nie mającej jednak ani jednej gwiazdki) stary port – Sunda Kelapa. Kilkanaście drewnianych statków, już po zachodzie słońca, ledwo oświetlonych nielicznymi latarniami nie robiło wrażenia, więc po kilku minutach pojechaliśmy dalej. Do „złotego trójkąta”, czyli dzielnicy wieżowców i centrów handlowych (jest ich naprawdę mnóstwo!) na południu. Dopiero wtedy Dżakarta zrobiła na nas jakieś wrażenie. To chyba za dużo powiedziane, ale momentami przypominało mi się Las Vegas. Jednak w Las Vegas między jedną galerią handlową a drugą nie ma slumsów. A tam są. Praktycznie kilkadziesiąt metrów potrafi dzielić sklepy najbardziej luksusowych marek w pięknej galerii wyłożonej marmurami od drewniano-kartonowych domostw najbiedniejszych. Kontrasy, typowe dla Azji i krajów „rozwijających się”. Chcieliśmy coś zjeść, więc taksówkarz polecił nam szczególnie jedno centrum. Trafnie. Mieliśmy problem, którą restaurację wybrać. Ostatecznie zjedliśmy w restauracji, której nazwa nawiązuje do najdroższej kawy świata – Kopi Luwak. Najpierw zjadanej przez łaskuna (taki lisowaty szczur albo odwrotnie), nietrawionej w jego przewodzie pokarmowym, jedynie lekko fermentowanej przez bakterie, a potem, jak to eufemistycznie określono w menu, DEPONOWANEJ w ziemi. Następnie oczyszczanej i prażonej. Raczej nie pijam kawy, ale tej musiałem spróbować. Dobra, ale tak jak inna dobra kawa, bez rewelacji.

 

Yogyakarta

Kolejnego dnia po wczesnym śniadaniu polecieliśmy do Yogyakarty, obserwując z samolotu wystające ponad chmury wulkany.

Miejsce, w którym mieliśmy spędzić kolejne 2 noce miało niesamowity klimat.

Po krótkim odpoczynku i wypiciu kokosa na ulicy wyruszyliśmy do centrum. Główna ulica Malioboro to około kilometra straganów z ubraniami, pamiątkami, obrazami, rękodziełem i ogólnie wszystkim. Handel, handel, handel – tak jest wszędzie w Indonezji. Później handel nieco ustąpił mobilnym garkuchniom i warungom, czyli rodzinnym „barom”, w których gotowe potrawy, bez żadnego chłodzenia są wystawione za szybą. Później pewnie tylko podgrzewane. Skusiliśmy się tylko na przygotowywane na bieżąco słodycze z ryżu, syropu i wiórków kokosowych – za grosze i bardzo dobre.

Nie tak szybko doszliśmy do Fortu Vredeburg, gdzie w czasach kolonialnych stacjonowało holenderskie wojsko, oczywiście już zamkniętego (żeby coś zobaczyć trzeba wstać chyba o świcie), a następnie do Kratonu (zamykanego już o 13), czyli pałacu sułtańskiego, trochę podobnego do Zakazanego Miasta w Pekinie. Szkoda, ale i tak przylecieliśmy jednym z wcześniejszych samolotów tego dnia. Po obejściu okolicznych, mniej ciekawych uliczek wróciliśmy na główną ulicę Malioboro rowerową rikszą prowadzoną przez kierowcę o nieco mętno-narkotycznym wzroku. W końcu islam zakazuje picia alkoholu… 😉 Tam, przy okazji kolejnych drobnych zakupów pamiątek, zapytaliśmy o jakąś dobrą restaurację, bo takich tu nie widzieliśmy – wszystko raczej dla lokalnych, czyli do zamknięcia przed sanepid. Sprzedawca polecił jedną z uliczek i faktycznie, tam w przyzwoitych warunkach za 6 zł od osoby spróbowaliśmy zupy z rybnymi „kulkami” i kilku innych ciekawych dań z „masy rybnej”, formowanej w różne formy – kulki, ciastka, pierożki.

Świątynia Borobudur, Lava Tour i Świątynia Prambanan

Następnego dnia po skromnym śniadaniu czekał na nas wynajęty kierowca i samochód. 120 zł za 10 godzin jazdy i paliwo – Azja… 🙂 Pierwszym celem była buddyjska świątynia Borobudur. Składająca się z kilku pięter, po których poruszać należy się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, co symbolizuje wchodzenie na kolejne poziomy „świadomości”, aż ku doskonałości na samej górze. Każde piętro zdobione jest setkami płaskorzeźb przedstawiających sceny m.in. z życia Buddy. Najlepiej oddadzą to zdjęcia. Podczas zwiedzania trafiłem, a bardziej kilkukrotnie trafiałem na grupy około 10-12 letnich dzieci z obozów językowych. Prosiły o krótką rozmowę, polegającą na zadaniu pytania o imię i pochodzenie, która kończyła się prośbą o wpisanie się na kartę egzaminacyjną: imię, stopień, podpis. Z przyjemnością wpisałem A (tak wpisywali poprzednicy, czyli najwyższą ocenę). Ale po chwili dostałem 10 kart innych dzieci, z którymi nie rozmawiałem. Cóż, wpisałem. 😉 Kolejna grupa była bardziej śmiała – od razu poprosiła o wpis. Dlatego to ja zapytałem o: imię rozmówcy – ok, miasto – ok, wiek – tu już na twarzy pojawiło się zakłopotanie, a skierowane na kolegów oczy nie znajdowały tam pomocy. No trudno, też dam A. 😉 Potem oczywiście wspólne zdjęcia, w tym selfie, o które często jesteśmy proszeni. W tej świątyni miałem tę przyjemność około 20 razy. A to nie był pierwszy taki dzień.

Po zakończeniu zwiedzania wydaje się, że to już wszystko, zaraz można jechać dalej. Nieee… Wyjście jest z innej strony i prowadzi przez około kilometrowy zadaszony pasaż handlowy. Inaczej się nie da. Świetne.

Drugim punktem wycieczki był wulkan Merapi. Zmieniliśmy samochód na jeepa z lat 50. i wjechaliśmy na wyboiste drogi pełne szarego pyłu. Co to za pył? Dość długo nie zdawałem sobie sprawy, że to pył wulkaniczny. Byłem przyzwyczajony, m.in. po Wyspach Kanaryjskich czy Sycylii, że jak wulkan to wszystko ma być czarne. A to zależy m.in. od składu lawy. Zatrzymaliśmy się przy domach spalonych przez gorącą lawę (nikt nie ucierpiał, ludzie byli ewakuowani), schronie przeciwwulkanicznym i przy kanionie wyrytym i wypalonym przez spływającą lawę. Niesamowita siła natury. Ostatnia erupcja miała miejsce stosunkowo niedawno, w 2010 r.

Trzecim punktem wycieczki była hinduistyczno-buddyjska świątynia Prambanan. Zrobiła na mnie duże wrażenie, chyba większe niż piramidy w Gizie, których wcale nie uważam za cud świata. Była to też kolejna okazja do zrobienia sobie selfie, oczywiście na prośbę Indonezyjczyków. 🙂

Zanim przejdę do zwiedzania Bali, podzielę się swoimi refleksjami na temat:

Ruchu drogowego

Przede wszystkim lewostronny. Z doświadczenia mogę stwierdzić, że ruch ten niczym nie różni się od prawostronnego, to tylko kwestia przyzwyczajenia. W Dżakarcie jest trochę szalony, ale widywaliśmy gorszy, np. w Bombaju. Na drogach nie ma prawie żadnych znaków wyznaczających pierwszeństwo, odbywa się to na zasadzie – kto pierwszy, kto się zagapi, jakoś to będzie i do przodu. Pasy ruchu, jeśli są, są co najwyżej fakultatywne. Kierowca jadący z przodu nie musi się martwić o konsekwencje swojego nagłego manewru w stosunku do kierowcy jadącego z tyłu, bo każdy na każdego uważa. Co ciekawe, używa się mało klaksonu. Cały kraj wypełniają miliony skuterów (żyje tu 250 mln ludzi, więc chyba nie przesadziłem), otaczające na każdych światłach samochody stojące z przodu. Dzięki temu też prościej jest wyprzedzać – skuter po lewej, samochód w środku i skuter po prawej z naprzeciwka to normalna sytuacja. Nikt się nie oburza.

Kolejną ciekawostką są autobusy miejskie i przystanki. Ciężko zrozumieć, dlaczego tak.

Ludzi

Wyjątkowo sympatyczni, a jednocześnie nie narzucający się. Przy zabytkach często proszą o wspólne zdjęcie, z życzliwością (a nie średnio uprzejmą ciekawskością jak to bywa) zadadzą kilka pytań o imię, pochodzenie. Wszelka obsługa – hotelowa, w restauracji czy w szpitalu jest bardzo uprzejma, z pokorą i szacunkiem wykonuje to, co do niej należy, a próbuje nawet więcej. Oczywiście z szacunkiem z naszej strony także. Tak powinny wyglądać relacje w usługach, naburmuszona Europa ma się czego uczyć. 🙂

 

 

Bali

Kolejnego dnia nadeszła pora na zmianę wyspy. Polecieliśmy na Bali, w trakcie lotu tradycyjnie oglądając wulkany. Po wylądowaniu czekał na nas Suzuki Katana (Samurai). Bardzo prosty, niezniszczalny klekot z wysokim zawieszeniem. Niby z 2005 roku, ale przednie pasy nie miały napinaczy – trzeba było je po prostu dopasować jak w samolocie, a tylnych – nie miał wcale. Klimatyzacja działa, to najważniejsze. Nastawiłem nawigację na naszą willę. Mimo tego na miejscu musieliśmy kilka razy zapytać o drogę, bo okazała się być kilka kilometrów dalej niż powinna. Ale daliśmy radę. To tutaj, parkujemy. Dzwonka nie ma. Otwarte? Tak, drzwi były otwarte. W środku ładny ogród, prywatny basen i kuchnia. Dwie sypialnie obok siebie. Hm, w jednej są czyjeś rzeczy. Teoretycznie wymeldowanie jest do 12, czyli jeszcze kilkanaście minut. A zameldowanie od 14. Ale zaraz będzie 12 i wtedy oboje będziemy równo winni, gdyby pojawili się wyjeżdżający turyści. 🙂 Przyszły panie sprzątające, ale się ulotniły, chyba nie do końca rozumiejąc tłumaczenia, że jesteśmy nowymi gośćmi, a tamci jeszcze nie wyjechali. Do pustej sypialni zanieśliśmy walizki, do lodówki włożyliśmy napoje, wykąpaliśmy się w basenie. W końcu przyszedł właściciel z francuskim akcentem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

To nie była ta willa.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Powiedział, że wie, że mieliśmy rezerwację na tę willę, ale miał problemy z ich obsługą i ta willa jest ostatecznie zajęta. Dostaniemy lepszą, droższą, w tej samej cenie, gdzie indziej. Faktycznie. Mimo, że bez prywatnego basenu, tylko ze wspólnym, to zyskaliśmy widok na morze i ogólnie ładniejsze otoczenie. Tam od biedy byliśmy odgrodzeni wysokim murem, była to taka enklawa wśród „syfu”, tzn. zaśmieconych nieużytków. Za to droga do nowego miejsca mocno uzasadniła konieczność wyboru terenowego samochodu. Goście przyjeżdżający tu pierwszy raz samochodem, a nie przywożeni przez właścicieli z lotniska, chyba szybko zaczynają wątpić, że to może być właściwa droga.

Oczywiście zgodziliśmy się na zamianę. Zostawiliśmy bagaże i pojechaliśmy wymienić pieniądze, zatankować i zrobić drobne zakupy. Po zgaszeniu silnika przy kantorze, nasz jeep nie chciał odpalić. W ogóle nie miał prądu. Całe szczęście nasze umiejętności w podróżniczej ekipie się uzupełniają i w kilkanaście minut zlokalizowaliśmy niewielką przerwę w jednym z trzech kabli odchodzących od akumulatora. Przy pomocy narzędzi pożyczonych od życzliwego kierowcy, który zatrzymał się obok, noża z pobliskiej garkuchni i foliowego woreczka (izolacja!) przechodnia, który także się zatrzymał – przywróciliśmy prąd i odpaliliśmy. Następnie tankowanie – benzyna za 1,85 zł/l i supermarket – niestety piwo prawie 7 zł, niewiele taniej niż w restauracji. 🙂 Ale chociaż dobre, a to bywa różnie w krajach bez piwowarskich tradycji. Później, krótko przed zachodem, pojechaliśmy na jedną z plaż, Padang-Padang, polecaną przez właścicielkę willi Caroline z Paryża. Wjazd płatny. Przyzwyczailiśmy się, że co chwilę trzeba podawać pieniądze przez okno. Plaża… delikatnie mówiąc nie zachwycała. Głównie przez odpływ i zielone, śmierdzące glony na wierzchu. Im dłużej się nią szło na zachód tym była ładniejsza, ale jednak dalej co najwyżej ładna. Nie po to leci się ponad 10 000 km. My nie przylecieliśmy tu dla plaż, więc niczego nie żałowaliśmy, ale jeśli ktoś dla nich przyleciał, a tak kojarzy się Bali… to trochę współczuję. Obalamy mity. 😉 Po zachodzie słońca pojechaliśmy na inną plażę, w Jimbaran, na której mieści się kilka restauracji specjalizujących się w owocach morza. Z przodu są niepozorne, ale po drugiej stronie, na plaży – stojące na piasku stoliki, świeczki, szum morza i blask gwiazd – tworzą niesamowity klimat. Spróbowaliśmy ryby (red snapper), tygrysich krewetek (1 kg to 6 sztuk), kalmarów i małż. Wspaniale. Tak mogę kończyć każdy dzień.

 

Ubud, tarasy ryżowe i wulkan Batur

Drugiego dnia na Bali wybraliśmy się w okolice miasta Ubud, polecane w przewodniku, znane z ryżowych tarasów, świątyń itp. Samo miasto Ubud i droga do niego są mocno rozczarowujące – znowu to samo, handel, handel, handel, turyści, turyści, tylko nie nad morzem, a w głębi lądu. Dopiero za miastem, na północ od niego można było nacieszyć się tym, po co się tu przyjechało – widokiem ryżowych tarasów. I chłodniejszym powietrzem, bo droga wiodła coraz wyżej. Dojechaliśmy do bardzo ładnego miasteczka Ceking, gdzie przy samej drodze, stromo w dół opadają zielone terasy, następnie wspinające się ponownie na wzgórze po drugiej stronie. Oczywiście zostało to wykorzystane przez pobliskie sklepy, bary i restauracje. Handel, handel, handel.

Po spacerze wśród ryżu zostało nam jeszcze trochę czasu, choć przewodnik zaleca zwiedzać okolicę co najmniej 3 dni (ciekawe, ciekawe, o tym napiszę więcej później). Korzystając więc z tego, że zajechaliśmy już tak daleko, przedłużyliśmy wycieczkę do wulkanu Batur – 1717 m n.p.m. Zobaczyliśmy go już kilkanaście kilometrów przed – robił ogromne wrażenie. Z bliska trochę mniejsze, ale i tak warto było go zobaczyć. Siła natury… Wracamy. Po drodze zatrzymaliśmy się na kolację w jednym z nadmorskich kurortów – Sanurze. Oprócz tego, że była pyszna, została bardzo ciekawie podana.

Świątynia Uluwatu i plaża Padang-Padang

Kolejnego dnia na Bali odwiedziliśmy świątynię Uluwatu położoną na wysokim klifie. Sama nie była tak ciekawa, jak roztaczające się z niej widoki i zamieszkałe wokół niej małpy. Przyzwyczaiły się do turystów do tego stopnia, że kradną im torebki, aparaty, okulary, napoje, czyli wszystko, co trzyma się w ręce lub odstaje od ciała. 🙂 Następnie odpoczęliśmy na plaży Padang-Padang, jednej z najładniejszych na Bali. Hmm, no ładna, ale po takim haśle spodziewać można się było więcej.

Na kolację wybraliśmy się do tej samej restauracji co dzień wcześniej. Na dziś zamówiliśmy tam zestaw 21 indonezyjskich dań, który widzieliśmy poprzedniego dnia na innym stoliku, ale było już za późno, żeby go zamówić. Robił wrażenie. Przez 10 minut na naszym stole pojawiały się kolejne półmiski, co obserwowali z zaciekawieniem inni goście. Cena: 85 zł dla 3 osób. Azja… 🙂

 

Czwarty dzień na Bali upłynął bardzo leniwie – na plaży Balangan, na której odkryliśmy świątynię w skale.

Piąty dzień upłynął również leniwie – na plaży przy robiącym wrażenie hotelu Nikko. Zjechaliśmy do niej z recepcji 15 pięter w dół.

 

Tu powinna pojawić się III część relacji – z wysp: Lombok i Gili Meno. Niestety…

Pierwszego wieczoru na Bali, idąc do naszej willi z owocami w obu rękach przez nieoświetlony z oszczędności od godziny 22 ogród, przewróciłem się na nieregularnych kamiennych schodkach (trzy schodki, płasko, dwa schodki, pochyłość itd.) Rozciąłem sobie skórę na piszczelu. Rana powierzchniowo była niewielka, ale bardzo głęboka, szczególnie, że w tym miejscu nie ma wiele skóry. Trochę bolało, przemyłem ją, powoli krzepła. Przez kolejne 3 dni zwiedzaliśmy Bali – tarasy ryżowe, wulkan, plaże. Nic mnie nie bolało, czułem się dobrze. 4. dnia po śniadaniu okolice rany zaczęły mnie boleć. Na plażę poszedłem z lekkim bólem, a po kilku godzinach, już z gorączką ledwo wróciłem do samochodu. W willi zadzwoniliśmy przez Skype do ubezpieczyciela, licząc na domową wizytę lekarską. Niestety trzeba było samemu dojechać do szpitala – jeśli na jednorazową wizytę, to do dowolnie wybranego. Zawiózł nas jeden z pracowników willi, autem znacznie wygodniejszym niż nasz twardy Jeep, w którym mogłem pochylić sobie tylne siedzenie i lepiej znieść drogę. Właściciel willi, w zasadzie odpowiedzialny za powstanie tej rany, wskazał nam 2 prywatne szpitale – normalny i luksusowy. Oba bardzo dobre, sam leczy się w normalnym. Taki też wybraliśmy, żeby ubezpieczyciel nie stwarzał problemów z ewentualnym zwrotem nadmiernych kosztów.

Po zajechaniu do szpitala pod wjazd „emergency” od razu pod próg samochodu personel podstawił wózek i pomógł mi wysiąść – było już źle. Wnętrza przestronne, czyste. Wjechaliśmy windą kilka pięter w górę, chwilę poczekaliśmy, spisano moje dokumenty. Od razu poinformowano o szacunkowych kosztach udzielenia pomocy itp. – takich motywów jak ze spotu PiS-u pojawi się jeszcze więcej. 😉 Każda napotkana osoba z obsługi była niesamowicie uprzejma, pytała co się stało, skąd jesteśmy itp. Kilkanaście minut później wjechałem do gabinetu zabiegowego – przytulnego pokoju z 2 fotelami i przyjemnym łóżkiem, nie zimną deską czy kozetką przykrytą za małym ręcznikiem papierowym o grubości milimetra. Lekarka oczyściła ranę z krwi i ropy, zmierzyła temperaturę – 38 stopni, ciśnienie itp. Następnie badanie rentgenowskie nogi i krwi. Po wszystkim zawieźli mnie do pokoju, z którego teraz zresztą piszę tę część relacji, gdzie podłączono mnie do kroplówki i gdzie czekaliśmy na wyniki badań. Kość cała, ale wyniki krwi złe – białe krwinki: 25 jednostek, górna granica to 11 jednostek. Silne zakażenie. Powiedzieli, że muszę zostać co najmniej 3 dni. Koliduje to z naszymi planami – kolejnego dnia mieliśmy lecieć na Lombok… Po zbiciu gorączki czułem się na tyle dobrze, że dość długo zastanawialiśmy się czy faktycznie tu zostać. Ale zostałem. I dobrze – gorączki 38-39 stopni wracały cały czas tylko po zaprzestaniu działania podanego paracetamolu. Do tego kroplówki, antybiotyki kilka razy dziennie i wiele innych rzeczy – to wymagało pozostania, przyjeżdżanie tu nawet 2 razy dziennie niewiele by dało. Skoro zdecydowałem się zostać, należało zostawić depozyt – ok. 1250 zł. W tym celu odwiedziły mnie 2 miłe Panie z terminalem. Ledwo żywy, leżąc wpisałem PIN.

To mój pierwszy w życiu (oprócz narodzin) pobyt w szpitalu i muszę przyznać, że cieszę się, że było to w dzikiej Indonezji, a nie sercu nowoczesnej Europy, czyli Polsce. Mój pokój, oczywiście 1-osobowy (+ łóżko dla osoby towarzyszącej) ma około 30-35 m2, samodzielną łazienkę, aneks kuchenny i mały pokój dzienny. Z okien daleki widok na morze, telewizor LCD na ścianie, WiFi, klimatyzacja. Obsługa jest niesamowita. Profesjonalna, uprzejma, pokorna, bardzo miła, rozmowna, zainteresowana każdym gestem pacjenta (czy boli, coś nie tak, jak pomóc?). Nie ma między pacjentem a nią żadnego dystansu, bariery. Można poprosić o wszystko. Kiedy zmienia się zespół pielęgniarski do pokoju przychodzą oba – schodzący ze zmiany się pożegnać i nowy przedstawić się. Oprócz tego schodzący ze zmiany proszą o podpisanie wszystkich rachunków za leki i materiały, których użyli w trakcie zmiany, włącznie z płynem dezynfekcyjnym i każdym samoprzylepnym papierkiem. Pytają czy mogą zmierzyć temperaturę, ciśnienie, puls, zmienić kroplówkę, zapalić światło, kiedy przychodzą zrobić to w nocy. Raz pielęgniarz (proporcje płci są dość wyrównane!) próbował zrobić coś przy kroplówce przy zgaszonym świetle w pokoju i lekkiej poświecie z korytarza, żeby nie obudzić mnie, ale w końcu sam się obudziłem i zaproponowałem, żeby zapalił sobie światło. Każdemu nieśmiałemu wejściu do pokoju, a czasem i wyjściu, towarzyszy równie nieśmiałe, szczególnie u kobiet, „Execuse me”. Czasami czuję się jak Biały Pan. Ale nie wykorzystuję tego, nie mam kompleksów i nie czerpię przyjemności z posiadania władzy nad kimś, więc nie bawię się dzwonkiem. 😉

3 posiłki dziennie wybiera się z menu. Śniadania są dość skromne – chleb tostowy z różnym wypełnieniem (chicken sandwich, club sandwich), a obiady i kolacje– dobre. Na początku mi nie smakowały, możliwe, że przez stan zdrowia, choć niektóre dania były obiektywnie za słone, ale później zaczęły mi smakować bardziej i zacząłem wybierać też ciekawsze zestawy. Najlepsze było sushi i sashimi, czyli surowe kawałki ryb: łososia i tuńczyka i owoców morza, np. kalmarów. Obiady i kolacje były zamawiane z 2 restauracji – „Tropical” i jakiejś japońskiej.

Drugiego dnia noga niestety spuchła jeszcze bardziej. Trzeciego i czwartego nie było widocznych zmian mimo dwóch antybiotyków. Trzeciego dnia chirurg, którego 10-minutowa wizyta polegająca m.in. na zmianie opatrunku kosztuje 130 zł, zdecydował, że trzeba oczyścić ranę głębiej, operacyjnie. Nie jadłem i nie piłem już od godziny, więc operacja mogłaby być za 5 godzin. Żeby jednak operacja mogła się odbyć, musi zostać opłacony mój pobyt do teraz albo 50% szacowanych kosztów całego pobytu łącznie z operacją. Byliśmy ciągle w kontakcie z ubezpieczycielem, który poprosił o aktualny raport medyczny i informacje o kosztach. Za pośrednictwem AXA Singapur miał wysłać GOP (Guarentee of Payment), list gwarancyjny. I ostatecznie wysłał, na wysokość dotychczasowych kosztów. GOP na resztę kosztów zobowiązał się wysłać po operacji, znając ich konkretną wysokość, nie szacowaną. Okazało się, że szpital chce jednak gwarancji co najmniej na połowę szacowanych kosztów całego pobytu. Sytuacja stanęła, podano mi obiad, w związku z czym 6 godzin zaczęło liczyć się od nowa. Dzwoniłem do AXA Polska kilka razy tego dnia, również kilkukrotnie rozmawiałem z panią zajmującą się płatnościami w szpitalu. Według AXA wszystko było ok, list gwarancyjny w drodze, niedługo wyjdzie z Singapuru. Według szpitala nie jest ok. Wtedy nie rozumiałem do końca obu stanowisk. Pani ze szpitala przekazała mi historię korespondencji mailowej między nią a ubezpieczycielem. W końcu to ja musiałem wyjaśnić ubezpieczycielowi czego dokładnie chce szpital. Pan prowadzący sprawę mocno się oburzył i stwierdził, że ten szpital nie chce mi pomóc, tylko chce wyciągać ode mnie pieniądze i to za świadczenia, których jeszcze nie wykonał, co jest niezgodne z praktyką. No i etyką lekarską chyba też… Operacja konieczna, gwarancja zapłaty (wprawdzie tylko mailowa) za nią jest, ale dla szpitala to za mało. Powiedział, że tu mi nie pomogą i AXA przeniesie mnie do innej placówki. Tłumaczyłem, że faktycznie pieniądze są dość istotne dla tego szpitala i to widać, ale poza tym jest tu bardzo dobrze. Przeniesienie nie jest dobrym rozwiązaniem. Wolę już sam zostawić depozyt w wysokości 50% szacowanych kosztów leczenia, czyli… 11 500 zł (tak, to jest połowa, nie całość!) do czasu operacji, kiedy AXA wyśle list gwarancyjny, a ja go odzyskam. Pan z infolinii powiedział, że nie chciał tego nawet proponować, bo zadaniem ubezpieczyciela jest zapewnienie bezgotówkowej pomocy i przeprasza za tę sytuację, ale jeśli chcę, to niech tak będzie.

Zalogowałem się do banku, zacząłem organizować pieniądze w jednym kawałku do zapłaty kartą (chciałem kartą w USD, bo przeliczenie z karty złotówkowej to w tym wypadku ok. 600 zł więcej) i zadzwoniłem po panią od ubezpieczeń. Niepotrzebnie, bo właśnie do mnie szła. Okazało się, że AXA Singapur skorzystała ze swojego partnera (assisting company) na Bali i ten wydał list gwarancyjny (GOP) na kwotę do 6000 euro… Ciekawe. To rozwiązywało wszystkie problemy. Przygotowania do operacji rozpoczęte, teraz ograniczeniem był tylko mój niedawno zjedzony obiad. Operacja miała być o 20:00. Przyszła po mnie ekipa pielęgniarska, wzięła z całym łóżkiem, wygodnie, uspokajała, zagadywała, potem przesiadłem się na inne, bardziej operacyjne, a potem już na sam stół operacyjny. Najbardziej bałem się bolesnego zastrzyku znieczulającego w kręgosłup. Całe szczęście przedtem dostałem inny, przez wenflon, 2 minuty popatrzyłem w sufit i tyle pamiętam. Pierwsza rzecz po przebudzeniu to zdjęcie mojej rozciętej nogi, które pokazał mi chirurg na swojej komórce. Dzień później zapytałem go czy tak było czy to mój sen. Tak było. 😉 Czucie w chorej nodze już miałem, w zdrowej dopiero po kilkunastu minutach. Powrót do pokoju. Noc po operacji była najlepszą z nocy i od tej pory nie dostałem ani razu gorączki, którą wcześniej miałem cały czas. Mimo tego, noga nadal wygląda podobnie. Mam zostać wypisany 23 września, dzień później, niż miałem pierwotnie wracać. Moich 2 towarzyszy wyleci planowo, a mój lot zorganizuje ubezpieczyciel. Zadzwoniłbym do niego, ale trafiłem na ogólnoświatową awarię Skype…

Dopisane 23 września:

Towarzystwo mnie opuściło, zostałem sam. Dziś być może zostanę wypisany, ale lekarz będzie dopiero o 17. Lot do Wrocławia (przez Katar i Warszawę) jest o 19, więc nie zdążę. Kolejny o 0:20, więc może jeszcze się uda. Około 5000 zł (w jedną stronę oczywiście). Z nogą coraz lepiej, opuchlizna schodzi, stopa jest coraz bardziej ruchoma. Jej gimnastyka z pielęgniarzami dużo zdziałała. A w międzyczasie miło się rozmawia. Dawno nie mówiłem tyle po angielsku, to kolejny „plus” w całym nieszczęściu. Chyba mi to wychodzi, bo pielęgniarz pytał, czy w Polsce mówi się po angielsku. Ah, jestem z siebie i swojego „medycznego angielskiego” taki dumny. 😀 Leki przeciwbólowe dostaję już w tabletkach, a nie kroplówce. Gdy przestaną działać nie jest tak źle. Jestem w stanie wrócić do Polski, ale korzystając oczywiście z najpełniejszej wersji pomocy dla niepełnosprawnych na lotniskach, czyli do i od samych drzwi samolotu. To też ciekawe doświadczenie sprawdzić to na 3 lotniskach z tej strony. 😉

Wieczorem gimnastykując stopę z pielęgniarką i standardowo rozmawiając na różne tematy, podzieliła się ze mną tym, że nie chciała nią zostać. Chciałaby skończyć ekonomię, pracować w banku, ale rodzice wybrali jej ten zawód. Choć pierwszego dnia w szkole pielęgniarskiej cały czas płakała, zrobiła wszystko, żeby rodzice byli z niej zadowoleni. I musi podążać tą życiową ścieżką. Smutne. Widać, że nie jest szczęśliwa. Azja… 🙁

Dopisane 24 września:

Dziś wychodzę. Wczoraj lekarz wyglądał na spieszącego się, dlatego chyba przełożył to na dziś. W raporcie na temat warunków mojego transportu jest pole „pozycja ciała”. Pytałem lekarza i wypełni „leżąca/półleżąca” lub z uniesioną nogą. Co nie jest możliwe w klasie ekonomicznej… Może więc polecę biznes klasą? W dodatku Dreamlinerem i to najlepszej linii świata – Qatar Airways, bo ten lot mimo wszystko jest „najtańszy”. Koszt pobytu w szpitalu przekroczył 6000 euro, wyniósł 30 500 zł (w tym sama operacja 9000 zł), więc szpital poprosił o kolejny list „GOP” firmę asystującą na Bali.

Dopisane wieczorem 24 września:

Polecę biznesklasą, ale jednak na trasie Denpasar Bali – Seul – Frankfurt – Wrocław. Linie kolejno: Korean Airlines, Asiana Airlines i Lufthansa. Wygląda na to, że trwający 11,5 godziny lot z Seulu spędzę na pokładzie największego na świecie Airbusa A380…. Lot Qatar Airways nie jest już dostępny. W Seulu mam 7-godzinną przesiadkę, którą wykorzystałbym, gdybym mógł sprawniej chodzić. 🙁 AXA będzie negocjowała ze szpitalem wysokość rachunku, bo uważa, że jest za duży – tyle nie płaci nawet za złamania. Ostatecznie zapłaciła. Na kolację zamówiłem sashimi, o 21 zawiozą mnie na lotnisko. Mieli ambulansem, ale ubezpieczyciel wyśle swój transport.

Dopisane już w Polsce 30 września:

Ostatecznie 24 września, kiedy zaczęła się moja podróż powrotna, to szpitalny ambulans zawiózł mnie na lotnisko, a ubezpieczyciel kupił mi lot na trasie Bali – Doha (Katar) – Warszawa, bo lot przez Seul zniknął. Z Warszawy tego dnia miejsca w samolotach były już sprzedane, a poza tym na tej trasie nie ma klasy biznes, co akurat dla mnie nie jest problemem przy 45-minutowym locie. Ale oświadczenie o zgodzie na klasę ekonomiczną musiałbym podpisać. Zorganizowano więc transfer do Wrocławia komfortowym vanem, w którym będę mógł jechać w pozycji półleżącej.

Mimo, że lot był o 23:30, o 21 wyjechaliśmy – linie zawsze proszą o wcześniejsze przybycie osoby ze specjalnymi potrzebami. Karetka była mała, typowy mały azjatycki van z łóżkiem na typowego, małego Azjatę. Na lotnisku pielęgniarka zawiozła mnie pod stanowisko odprawy biletowo-bagażowej dedykowane klasie biznes, gdzie przesiadłem się na wózek lotniskowy i dalej już obsługa linii się mną zajmowała. Zapytali, czy jestem w stanie lecieć, poprosili o potwierdzenie od lekarza, które skserowali, zapytali, czy będę w stanie poruszać się samodzielnie po pokładzie, pójść do toalety, czy mam ze sobą leki i wiem jak je stosować itp. Zrozumiałe. Byłem pasażerem, który z największym prawdopodobieństwem może narazić linię na koszty przymusowego lądowania, gdy gorzej się poczuje, a to są co najmniej setki tysięcy złotych. Po nadaniu walizki i ominięciu wszystkich kolejek (kontrola bezpieczeństwa i paszportowa) Pani z obsługi zawiozła mnie do executive lounge. Tam posiedziałem około godziny i napiłem się tylko coli, bo nie byłem głodny (a były smaczne rzeczy). Przyjechała po mnie Pani i pojechaliśmy do samolotu. Był to Boeing 787, czyli Dreamliner. Wcale nie taki duży. Biznesklasa była komfortowa – osobne siedzenie przy oknie, rozkładane do pozycji leżącej, duży monitor, lampka, wiele schowków, poduszka (nie z waty), koc, piżama (bardzo mi pomogła, miałem za ciasne, jak na opuchniętą nogę, spodnie), gniazdko elektryczne, USB itp. Menu bogate – przystawki, zupy, dania główne, desery, napoje. Zamówić cokolwiek można w każdej chwili, nie trzeba czekać pół godziny na każdy etap posiłku jak w klasie ekonomicznej – napój przed, główny posiłek, kawa/herbata po. Pierwszy raz napiłem się prawdziwego francuskiego szampana. Dobry, ale nie znajduje to uzasadnienia w cenie. Zwykłe białe, wytrawne, musujące wino. W Dreamlinerze zastosowano ciekawe okna – nie mają żaluzji, tylko można je elektronicznie ściemnić. Nie miałem wiele możliwości przetestowania, bo lot był nocą, ale ze sztucznym oświetleniem na zewnątrz działało.

Po przylocie do Kataru odebrano mnie spod drzwi samolotu, chwilę pojechaliśmy wózkiem, a potem lotniskowym samochodzikiem. Zawieźli mnie do Qatar Executive Lounge, znacznie większego i bardziej reprezentatywnego. Znalazłem tam wygodne dla mnie pufy, na których mogłem położyć nogę. Wybrałem się do restauracji, gdzie zjadłem dobre, obfite śniadanie i zażyczyłem sobie, nie patrząc w żadne menu, mrożoną kawę. Oczywiście dostałem. Ale byłem trochę rozczarowany, że widząc moje problemy z chodzeniem nikt wokół mnie nie skakał. Tak, rozpuściłem się po pobycie w szpitalu, o tym później.

Kolejny lot, z Dohy do Warszawy, był obsługiwany już przez zwykłego Airbusa A320. Nie użyto rękawa lotniczego, dlatego po jeździe w autobusie wsiadłem prawymi, technicznymi drzwiami wwieziony tam na podnośniku. Obok mnie siedział sympatyczny Katarczyk, z którym długo rozmawiałem. Co ciekawe, mimo, że muzułmanin, wypił całą butelkę czerwonego wina. Mówił też, że lubi whisky. 🙂 Pracował w państwowym przedsiębiorstwie zajmującym się państwowymi zagranicznymi inwestycjami napędzanymi pieniędzmi z ropy naftowej – w hotele, linie lotnicze (Qatar Airways są ich własnością), biura podróży itp. Studiował w Anglii i Szwajcarii. Pokazywał zdjęcia z wycieczki na pustynię, m.in. zimą, kiedy pada deszcz i jest zielona jak łąka. W tle stał m.in. terenowy, kanciasty Mercedes klasy G, który kosztuje ponad 600 tysięcy złotych. Leciał do Pragi, z przesiadką w Warszawie. Na tydzień. Zasugerowałem, że tydzień to trochę długo jak na Pragę, mimo, że jest bardzo ładna. W Wiedniu był, w Berlinie był. Zaproponowałem więc, zastrzegając, że widziałem wiele na świecie i nie jestem z tych, którzy mówią, że ich miasto jest najlepsze na świecie, żeby odwiedził Wrocław – chociaż na 1 lub 2 noce. Opowiedziałem mu o atrakcjach, później wszystko także napisałem w mailu. Zapytał o SPA, więc powiedziałem, że w samym Wrocławiu nie bardzo, ale w drodze z Pragi może zatrzymać się w mojej ulubionej Polanicy-Zdrój. 5-gwiazdkowych hoteli tam nie ma, ale na pewno znajdzie bardzo dobry 4-gwiazdkowy. We Wrocławiu poleciłem mu Monopol ze względu na bliskość centrum. Wziął mój numer telefonu, maila, być może jeszcze się odezwie i się spotkamy we Wrocławiu.

Po przylocie do Warszawy obsługa zawiozła mnie przed lotnisko, gdzie po chwili podjechał van, który zabrał mnie do samego domu. Droga z Warszawy jest już znacznie lepsza – prawie cały czas ekspresowa, jedzie się ok. 4 godzin.

Tu kończy się historia tej podróży.

Na sam koniec jeszcze kilka spostrzeżeń. Po powrocie do Polski, po styczności z obsługą w wielu miejscach – np. w dziekanacie, w bibliotece, w aptece, w przychodni, do której poszedłem na konsultację chirurgiczną (niestety sprawa nogi przeciągnie się chyba jeszcze przez 2-4 tygodnie, rany w tym miejscu nie goją się łatwo), obsługa ta zaczęła mnie denerwować. Mniej uprzejmości, chęci pomocy, łatwiej usłyszeć odpowiedzi: nie wiem, jeszcze nie jest gotowe, czym nikt się nie przejmuje, to mój problem, nie ich. Przyzwyczaiłem się do indonezyjskich standardów skakania wokół mnie i wyraźnego, głębokiego szacunku, który z przyjemnością odwzajemniałem. Bardzo zżyłem się z pielęgniarkami i pielęgniarzami. Jedna z nich powiedziała, że będą tęsknić, jak wyjdę. Ja też. To wspaniali ludzie. Za to im płacą i mój przypadek nie był wcale szczególny, ale zawdzięczam im życie. Teraz po powrocie, zorientowałem się tylko, że największym błędem szpitala na Bali było to, że nie podawano mi zastrzyków przeciwzakrzepowych. W opuchniętej nodze, gdzie krążenie jest gorsze, może wytworzyć się skrzep, następnie oderwać, zablokować krwiobieg i spowodować śmierć, na co w tym momencie nie ma już ratunku. Takie zastrzyki zalecone po konsultacji robię sobie od wczoraj.

Podsumowując – podróż była bardzo interesująca. Jej właściwa część skończyła się prawie tydzień wcześniej, ale z punktu widzenia doświadczenia życiowego ta nieszczęśliwa historia miała większą wartość niż niezobaczone wyspy Lombok i Gili Meno. Chyba trochę przez to wydoroślałem. Wcześniej nigdy nie byłem jeszcze w szpitalu. 😉 Dobrze, że nie miałem tej „przyjemności” w Polsce. Wyciągnąłem też wnioski – oprócz zabierania środka dezynfekującego w kolejne podróże (Octenisept), zainwestuję też chyba w prywatne ubezpieczenie medyczne w Polsce. Pobyt w polskim szpitalu, niezależnie od jakości opieki ściśle medycznej, może być wykańczający psychicznie, a to nie sprzyja powrotowi do zdrowia. Wolę już szpital, w którym kilka razy dziennie muszę podpisywać zgodę na kolejne koszty i w którym ledwo żywemu podsuwa się terminal płatniczy, ale w którym mieszkam jak w świetnym hotelu, a nie w nie wiadomo iloosobowej sali (co to w ogóle za pomysł, na wakacjach ma się własny pokój, a w chorobie, znacznie poważniejszej sytuacji mieszka się jak w obozie…), w którym jem co najmniej tak dobrze jak w domu, i w którym czuję się jak najważniejsza osoba na świecie, a nie lekceważony menel na izbie wytrzeźwień proszący o cokolwiek tak jakby to było 20 groszy brakujące do piwa.

Koniec. Życzcie mi szybkiego powrotu do zdrowia. 🙂

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *