Indie

https://www.youtube.com/watch?v=v7RWUobic3U

 

1 września 2013 r.

Zacząłem przygotowywać się do podróży do Indii, która zacznie się w piątek 13 września. 🙂 Późnym popołudniem wylądujemy w Zurychu (okazja na zwiedzenie), skąd wylatujemy kolejnego dnia rano do Bombaju. Ten ponad 8-godzinny lot będzie moim setnym. Szczegółowe statystyki na http://my.flightmemory.com/user/SmartTravelsPL 🙂

Ciekawostka – bardziej niż samochód, opłaca się nam wynająć taksówkę na cały dzień (8 godzin i 80 km w cenie, więcej za symboliczną dopłatą). Ile to kosztuje? 60 zł. Nareszcie trafił się kraj, w którym Polak może poszaleć. 🙂

14 września 2013 r.

Ta podróż zaczęła się bardzo nerwowo, ponieważ dopiero 21 godzin przed odlotem, 3 minuty po zamknięciu Ambasady, po wielu telefonach otrzymałem informację, że paszporty z wizami, które spędziły w Ambasadzie Indii już 2 tygodnie są gotowe. 20 minut wcześniej jeszcze nie były.

Gdy dzwoniłem po raz drugi do ambasady pamiętnego dnia, 3 minuty po jej zamknięciu (21 godzin przed odlotem) z zapytaniem o status wniosku, usłyszałem od hinduskiego pracownika:
– Właśnie miałem do Pana dzwonić, mam już informację.
– Jaką? Mam nadzieję, że dobrą.
– Niestety nie, paszport nie jest jeszcze gotowy. Musi Pan opuścić lot.
– Ojej, a może jutro będzie gotowy? Mogę odebrać go osobiście jeszcze jutro do 12:30.
– Nie, rano nawet nie ma na to szans.
Chwila ciszy… :O
– To proszę jutro odebrać paszporty.
– …
– Żartowałem, wszystkie 3 są już gotowe.
– …

Uznaliśmy, że limit szczęścia na piątek 13-tego się wyczerpał, więc specjalnie pojechałem po nie wcześniejszym PolskimBusem do Warszawy. Dotarłem do Ambasady i poczekałem na jej otwarcie w holu brzydkiego budynku, w którym znajdowało się także wiele innych ambasad. W jednej z niej pękła rura, że aż „w Wenezueli popękały ściany”. 🙂 Po otwarciu biura wizowego niezbyt miła Pani wydała mi paszport. Tylko mój. A przyszedłem także po 2 inne. Nie miałem jednak upoważnienia do ich odbioru… Pani zaproponowała napisanie maila. Więc napisałem sobie upoważnienie na telefonie, odebrałem paszporty i pojechałem na lotnisko.

Do Zurychu dolecieliśmy po 16, więc mogliśmy trochę pozwiedzać. Okazał się ładnym, spokojnym, eleganckim, bogatym miastem. Spędziliśmy tam noc.

Dzisiaj, po wylądowaniu w Mumbaju, zgodnie z planami próbowaliśmy zamówić „prepaid taxi”. Otrzymaliśmy voucher, udaliśmy się na miejsce postojowe firmy taksówkarskiej, gdzie okazało się, że kierowca nie mówi po angielsku i nie zna trasy. W międzyczasie zaproponowano nam inne taksówki nawet 5 razy drożej. Odzyskałem pieniądze od nieudolnej firmy i dopiero za drugim razem udało mi się zamówić taksówkę z innej. Za pierwszym razem, kiedy byłem już przy okienku, odciągnął mnie od niej za zgodą pracowników (!) jeden z naciągaczy. Myślałem, że to pracownik. Gdy zaprowadził nas do taksówkarza żądającego 5 razy więcej niż powinien, wszystko było jasne. Każdy, na każdym kroku chce tutaj oszukać turystę. Całe szczęście byliśmy na to przygotowani i mamy trochę doświadczenia, więc się nie dajemy, ale jest to męczące. Ostatecznie dotarliśmy do hotelu przez mokre i brudne ulice Bombaju w taksówce z bagażnikiem na dachu i stylowym kierowcą w turbanie. Ruch drogowy względnie „normalny”, nic już nas nie zdziwiło.

Jutro i pojutrze zwiedzamy miasto. Ciąg dalszy nastąpi.

15 września 2013 r.

Dzisiaj zwiedziliśmy prawie cały Mumbaj – gorące i duszne miasto ogromnych kontrastów, w którym w ogromnym eleganckim wieżowcu wraz z tylko 3 osobami (!) mieszka jeden z najbogatszych ludzi, obsługiwany przez 600 osób, a niedaleko salonu Bentleya w śmierdzącym rynsztoku na chodniku śpią bezdomni. Na ulicy toczy się życie – ludzie chodzą, kucają, siedzą, grają w gry planszowe, krykieta, leżą, śpią i załatwiają potrzeby fizjologiczne, kiedy jedni jedzą, a drudzy wymiotują.

W oczy rzuca się także bogata przeszłość kolonialna, szczególnie w architekturze. Do wspaniałych zabytków należą: Wrota Indii, Hotel (!) Taj Mahal, Muzeum Księcia Walii, Sąd Najwyższy, Uniwersytet Bombajski i przede wszystkim główny dworzec kolejowy Victoria Terminius, który łatwo można pomylić z okazałym pałacem. Niestety zabytki nie są tu otoczoną odpowiednią opieką – są brudne i wydaje się, że niszczeją.

Odwiedziliśmy także barwny i niestety czasami mocno śmierdzący targ (Crawford Market) z owocami, warzywami, mięsem i zwierzętami – w tym np. żywymi kurami na rosół. Sprzedawcy lubią się targować, podobnie jak w krajach arabskich, lecz co ciekawe – po długich targach często w momencie płacenia wracają do poprzedniej, wyższej ceny.

Zadziwiająca jest przedsiębiorczość hindusów, czasami na granicy oszustwa. Przy Wrotach Indii spotkaliśmy sprzedawców bębenków, balonów, napojów, przekąsek, lodów, fotografów z przenośnymi drukarkami, „duchownych” za drobną opłatą sprzedających opaski na ręce na szczęście, a także osoby oferujące… pomiar wagi. Podobnie jak w Chinach szybko staliśmy się obiektem powszechnego zainteresowania i kilka razy poproszono nas o wspólne zdjęcie, a gdy tylko jakiemuś sprzedawcy udało się nas trzymać, inni otaczali nas swoimi wspaniałymi ofertami. Hitem okazali się jednak czyściciele uszu, zaczepiający pod pretekstem „Masz coś w uchu” i wyciągający z niego prawdopodobnie brązową plastelinę na zasadzie sztuczki iluzjonisty. Po pytaniu „skąd jesteś?” wyciągali karteczkę z zapewnieniami o skuteczności zabiegu napisaną ponoć przez naszego rodaka. FU!

Wieczorem zjedliśmy kolację w eleganckiej restauracji (aż 25 zł od osoby!), podczas której wielokrotnie pytano nas czy wszystko nam smakuje (jeśli za ostre – możemy wymienić) i obsługiwano nas jak królów – włącznie z nakładaniem ryżu i kurczaka curry na talerz za każdym razem, gdy tylko podniosłem w tym celu rękę. Nie tego oczekuję, ale obsługa w Europie, której czasami głównym zadaniem jest przyjąć zamówienie, wydać i przyjąć pieniądze, ewentualnie być mechanicznie miłym jak w Pizzy Hut, z zegarkiem w ręku zadając wyuczone pytania, mogłaby się trochę od nich nauczyć.

Słysząc niekończące się trąbienie z ulic miasta, które nie zasypia, pozdrawiam i zapraszam na ciąg dalszy!

16 września 2013 r.

Dzisiaj wybraliśmy się do górskiej miejscowości, najbliższego Mumbajowi letniska, które zyskało popularność po wizycie gubernatora miasta w 1855 roku. 80-kilometrowa trasa zajęła nam 3 godziny – w każdą ze stron. Najpierw szaleństwo na ulicach Mumbaju, później w miarę przyzwoite i szerokie drogi, a później górskie szosy, w których nie wiadomo, czy jest więcej dziur, żwiru i piachu czy asfaltu.

Ruch drogowy jest tu szalony, choć już nas to nie szokuje, bo podobnie, choć na mniejszą skalę było na Sri Lance. Nie da się tego opisać. W skrócie – pasy na jezdni, a czasami nawet sygnalizacja świetlna, to jedynie luźna propozycja dla kierowców. Klakson i długie światła są wszechobecne, a jazda z „zimnym łokciem” grozi jego zmiażdżeniem. Pomimo tego nie widzieliśmy nawet żadnej stłuczki.

Kilka kilometrów przed miasteczkiem, gdy stanęliśmy zrobić zdjęcia pięknej kaskady, porośniętych soczystą zielenią gór i skaczących małp, otrzymaliśmy propozycję zwiedzenia miasta konno. Nie ma tam dróg, a więc i ruchu samochodowego, a pieszo trwa to zbyt długo, szczególnie jeśli sama droga samochodem zabiera razem 6 godzin. Wynegocjowaliśmy cenę 500 rupii zamiast początkowych 950 (później okazało się, że tubylcy płacą 400) i chłopak od koni wsiadł z nami do samochodu, chociaż podjechał motorem. Dlaczego? Po to, by odgonić od nas innych, od razu rzucających się do samochodu po wjeździe do miasteczka.

Wsiedliśmy na konie i ruszyliśmy przez ciepły, wilgotny i zamglony las jak na filmie. Po drodze było kilka punktów widokowych, lecz ze względu na mgłę mało zobaczyliśmy. Najpiękniejszym miejscem był sam szczyt wodospadu (pierwszy raz byłem z tej strony!), z którego roztaczały się widoki na okryte soczystą zielenią wzgórza.

Po około 3 godzinach wróciliśmy do punktu startu i zaczęło się to co zawsze. Nagle okazało się, że ustalona cena 500 rupii dotyczy nie osoby, tylko każdego konia, także przewodnika. Nie daliśmy się. Przewodnik widząc to opuścił „dopłatę” do 100 rupi (5 zł), więc pozwoliliśmy sobie dla spokoju na taką rozrzutność. 🙂 Ogólna rada – każdy, na każdym kroku, zawsze chce oszukać turystę, a targowanie się zaczyna od ceny około 3 razy za wysokiej.

W drodze powrotnej porozmawiałem z naszym kierowcą i dowiedziałem się, że mieszka w slumsach i zarabia 500 zł miesięcznie. Nieosiągalna miesięczna pensja 2500 zł uchodzi tu za bardzo wysoką i mało kto taką otrzymuje. Kolejna z bardzo wielu okazji do tego, by docenić Polskę.

17 września 2013 r.

Dzisiaj byliśmy w Parku Narodowym Sanjaya Gandhiego, położonym w obrębie Mumbaju, tuż przy wieżowcach i blokach. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od 109 buddyjskich grot z II-IX wieku, które spoglądają na płynący pośrodku strumień, bujną roślinność w okolicy i… niedalekie zabudowania Mumbaju. Do elementów otoczenia należą także setki małp, chętnie wyrywających turystom kupione przed chwilą owoce i ujeżdżających zaparkowane skutery.

Później zdecydowaliśmy się na safari, by zobaczyć tygrysy. Autobus przeznaczony do tego celu był solidnie okratowany, więc spodziewaliśmy się wielu wrażeń. Niestety po drodze spotkaliśmy tylko dwa tygrysy. Trudno byłoby ich nie spotkać, skoro były… W klatkach. Po ok. 10 minutach wróciliśmy. Trudno, za 2,30 zł nie będziemy narzekać.

W drodze powrotnej chcieliśmy odwiedzić Bollywood (Film City) – największą wytwórnię filmową na świecie. Niestety nawet w części nie jest udostępnione turystom i na wjeździe zostaliśmy zawróceni.

Ostatnim punktem była miejska plaża Juhu, pełna ludzi, straganów z gorącym jedzeniem oraz tradycyjnie – śmieci i żebraków.

Jutro odpoczywamy (nad czym ubolewam, ale reszta tego chce), ponieważ został nam 1 dzień w zapasie – wszystko poszło zgodnie z planem, a nawet szybciej. Pojutrze lecimy na Goa.

18 września 2013 r.

Dziś na ulicach Mumbaju wielkie święto. Dziesiątki ogromnych, przystrojonych kwiatami ciężarówek z ludźmi na dachu i z podświetlanymi wieloma kolorami posągami Ganesy (boski pośrednik z głową słonia), setki bębnów, tańczący ludzie w barwnych strojach, fajerwerki… Najwidoczniej podejście do religii jest trochę inne niż u nas, bo przed chwilą leciał nawet Gangam Style. 🙂

22 września 2013 r.

Lepsza pogoda i od razu coś się dzieje. Wczoraj poznaliśmy na śniadaniu młodą parę z Wrocławia, która przyleciała tu korzystając z tego samego błędu cenowego co my. 🙂 Wybraliśmy się razem do Panaji – obecnej stolicy stanu Goa oraz starego Goa.

W Panaji zabytkowa, kolorowa dzielnica kolonialna mocno podupadła, co nie zdziwiło nas specjalnie. Bez porównania np. do kolonialnego Salvadoru w Brazylii.

Poźniej wybraliśmy się do starego Goa, miasta gdzie w XVII wieku przybywało rocznie ponad 1000 statków z nowymi mieszkańcami. Miasto może pochwalić się wieloma pięknymi kościołami. Co ciekawe – mieszkańcy stanu Goa to głównie chrześcijanie. Widzieliśmy nawet hinduskie zakonnice w błękitnych habitach.

Dziś korzystając z kolejnego dnia dobrej pogody wybraliśmy się na spacer plażą – aż do miejsca, w którym się kończy. Razem 24 kilometry boso. Po drodze spotkaliśmy i uratowaliśmy morskiego węża wyrzuconego na brzeg. Widzieliśmy także rybaków przy łódce (takiego samego typu jak na Sri Lance – długa, wąska, z boczną „podporą”), specjalizujących się w połowie… małych rekinów. Zaciekawiony zjadłem takiego na kolację. Polecam.

26 września 2013 r.

Dziś odwiedziliśmy naszych znajomych, którzy drugą część pobytu spędzali w Palolem. Przepłynęliśmy się po wpadającej do morza rzece, obserwując zimorodki, a na kolację zjedliśmy ogromnego tuńczyka za 8 zł od osoby.

28 września 2013 r.

Jestem już w drodze do Wrocławia. Wylatując 2 tygodnie temu z Warszawy zostawiłem na lotnisku kurtkę. Dzisiaj znalazłem ją w biurze rzeczy znalezionych. Wraz z rachunkiem za przechowanie – 60 zł. Zdecydowałem, że wolę dopłacić i kupić sobie nową. Więc ja nie dostanę kurtki, przechowalnia pieniędzy, a kurtka za 2,5 miesiąca zostanie zutylizowana. Świetne rozwiązanie!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *