Dominikana

Tym razem przygoda nadeszła wyjątkowo niespodziewanie – tylko 30 godzin przed wylotem, w dodatku z Amsterdamu. Zarezerwowaliśmy wtedy w cenie samego lotu całą wycieczkę z holenderskiego biura podróży Arke (TUI) – tydzień, 3 gwiazdki, all-inclusive. W sobotę o 21 wyruszyliśmy samochodem do Amsterdamu. Po 10 godzinach jazdy zmieniliśmy fotel samochodowy na fotel w wysłużonym Boeingu 767 – na tyle ile to możliwe ciasny, tzn. ekonomiczny. Po raz pierwszy na trasie dalekiego zasięgu (aż 9 godzin – z powodu niskiej prędkości ok. 750 km/h) poczułem się jak w taniej linii. Jedynie 1 posiłek podczas całego lotu i kilka szklanek wody nie pozwalał na takie zaklasyfikowanie przewoźnika Arkefly. Bo bagaż nadawany był płatny – symboliczne 10 euro, ale jednak, a w kolejce do punktu oddania bagażu (po samodzielnej odprawie w kiosku) stało się pół godziny. Niestety na tej trasie nie można było skorzystać z wyglądającej dość kosmicznie maszyny do nadawania bagażu, na co bardzo liczyłem.

Po dotarciu do Punta Cana i wyjściu z terminala poczuliśmy wspaniałe, ciepłe i wilgotne powietrze. Tak jak zawsze stwierdzam: inny świat. Chwilę później znaleźliśmy się w hotelu – małym, skromnym, ale tuż przy prywatnej plaży (100 m od pokoju) oraz z bardzo dobrą restauracją na świeżym powietrzu i widokiem na ocean.

Dzisiejszy dzień spędziliśmy na plaży, odpoczywając po trudach 24-godzinnej podróży. Ocean roztrzaskiwał się o wulkaniczne, porowate skały, zraszając nas delikatną mgiełką.

Po przyjściu na plażę zaobserwowałem ciekawe zjawisko ekonomiczne (prawie jak niewidzialna ręka rynku :)). Leżały na niej leżaki – jeden na drugim. Obsługa chętnie rozkładała je tam, gdzie się chciało. Lecz to nie była obsługa hotelowa. To urzędujący obok sprzedawcy rękodzieła lub wycieczek, liczący w ten sposób na nawiązanie kontaktu z potencjalnym klientem. Całe szczęście nie byli zbyt nachalni, a rozmowa z nimi, nie tylko na temat oferty, była dla mnie nie tak często nadarzającą się okazją do porozmawiania po hiszpańsku.

Przed zachodem słońca wybraliśmy się na spacer na jedną z najpiękniejszych w tym regionie plaż – Sosua. Położona była w niewielkiej zatoce, a złoty piasek chroniły przed słońcem liściaste drzewa. Tuż przy niej wyrosło mnóstwo, czasem obskurnych, ale bardzo klimatycznych „budek” z piwem, owocami morza itp., serwujących oprócz tego latynoską muzykę.

Wracając, po otrzymaniu od przejeżdżającego obok kierowcy skutera propozycji „marijuana/koka”, wstąpiliśmy do marketu sprawdzić, jak smakuje wielokrotnie zachwalane w przewodniku piwo „President”. W żadnym z lokali nie zauważyłem innej marki. W naszym hotelu też jest serwowane, ale sądząc po smaku z nim ma pewnie wspólny tylko napis na dystrybutorze albo jest rozcieńczane. Po odżałowaniu w sklepie 6 zł na butelkę 0,35 l (np. chleb tostowy – 8 zł), okazało się, że hotel postępuje uczciwie. Nie pijam piwa marki Tesco, ale z pewnością mogłoby z nim konkurować.

Jutro wynajmujemy samochód i jedziemy na półwysep Samana, znany z klimatycznych, odpornych na boom turystyczny wiosek i białych plaż, z których od połowy stycznia można obserwować przypływające tu z zimnych wód humbaki – kilkudziesięciotonowe „ptaki morskie”.


We wtorek 20 stycznia 2015 r. wyruszyliśmy na Półwysep Samana, znany z pięknych, palmowych, nieskomercjalizowanych plaż i kaskady El Limon. Po 3 godzinach, przy wjeździe na półwysep niemiło zaskoczyła nas opłata za drogę w wysokości 42 zł w każdą stronę. Nie była to autostrada, tylko zwykła, dobra (więc jednak niezwykła!), momentami kręta droga przecinająca góry. Po krótkim postoju w punkcie widokowym zjechaliśmy do oceanu i pospacerowaliśmy brzegiem morza wzdłuż 2 różnych plaż.

Przez trudności z wyruszeniem z hotelu (nie wszyscy są zdyscyplinowani jak ja 🙂 ) i niesprzyjające wyższej prędkości drogi, dochodziła już 16. Zachód słońca za 2,5 godziny. Skierowaliśmy się w stronę kaskady El Limon. Po dotarciu do miejscowości o tej samej nazwie, zanim zastanowiłem się, gdzie zaczyna się szlak, zatroszczył się o nas jadący na motorze i machający rękoma oraz swoją wspaniałą legitymacją „lokalny przewodnik”, jak się dowiedzieliśmy – funkcjonariusz publiczny, pracujący dla rządu (haha!), oferujący bezpłatną pomoc. Nie jesteśmy naiwni, więc z niechęcią zgodziliśmy się jedynie na wskazanie drogi do początku szlaku. Po zaparkowaniu, tak, jakby było to już ustalone, oznajmił nam, że pojedziemy na osiołkach. Odmówiliśmy – wiedziałem, że szlak można przejść pieszo i to tylko w 40 minut. Zaczął tłumaczyć i pokazywać – woda po kolana, skały, ślisko, nie dacie rady! Kupiłem bilet za całe 4 zł tylko dla siebie (reszta towarzystwa nie miała odpowiednich butów) i wyruszyłem. Po kilkunastu metrach od budki z biletami, gdy dwukrotnie trzeba było przekroczyć strumień, co właśnie chciałem zrobić, „przewodnik” i jego kolega na osiołku zrozumieli, że to ostatnia szansa. Dowiedziałem się więc, że o tej godzinie wyruszanie samemu w góry (jakie góry?) jest zabronione, bardzo niebezpieczne, a na trasie na turystów czatują mafiozi. Koniecznie potrzebuję przewodnika. Odpowiedziałem, że mam przewodnika w telefonie (GPS) i mimo wszystko spróbuję. Po dwukrotnym przejściu przez strumień, do którego to momentu towarzyszył mi ok. 5-letni murzynek, który nie wiem skąd się wziął, ale także chciał być moim przewodnikiem, okazało się, że szlak – momentami wyłożony kamieniami, momentami stromy i błotnisty – ogólnie był dobrze utrzymany. Spotkałem wracających znad kaskady turystów, telepiących się jak ziemniaki w garnku na osiołkach, którym kopyta ślizgały się po kamieniach. Jeden z angielskich turystów z lekką wyższością zdradził mi, szaleńcowi decydującemu się na 40 minut wysiłku, jak wiele drogi mi jeszcze zostało! Dziękuję! Uwielbiam tę presję ze wszystkich stron na bycie przeciętnym i robienie wszystkiego tak, jak pozostałe naiwne dzieci przestraszone opowieściami o Babie Jadze. Po 40 minutach wędrówki wśród ciszy, soczystej zieleni i widoków na ocean w oddali dotarłem na miejsce.

W środę 21 stycznia 2015 r. wybraliśmy się do stolicy Santo Domingo. Najpierw trzeba było przedostać się do autostrady im. Jana Pawła II. Wybraliśmy drogę na skróty, oszczędzając 40 km. Momentami była dobra, momentami gorsza. Dość dziurawa. Przy niektórych dziurach ustawiali się chłopcy z łopatami i piaskiem, zbierający napiwki – za jej zasypanie albo za to, że to zrobią.

Prawdopodobnie po wpadnięciu w którąś z dziur, złapaliśmy gumę. Mijającemu nas motorzyście, który pokazywał na tylne koło, prawie nie uwierzyliśmy, przyzwyczajeni do różnych praktykowanych w takich krajach numerów. Miał jednak rację. Szybko zmieniliśmy koło i ruszyliśmy dalej, jeszcze nie do stolicy, ale do pobliskiego Podwodnego Parku Narodowego La Caleta oraz na jedną z lepszych w okolicy plaż – Boca Chica’ę.

Podwodny Park Narodowy, uchodzący za jeden z najlepszych punktów do nurkowania na całych Karaibach, zajmuje powierzchnię 12 km2, na której sztucznie zatopiono m.in. platformy wiertnicze, by ułatwić koralowcom zaprezentowanie się turystom. Niestety w możliwej do samodzielnego przepłynięcia odległości od plaży dno pokrywał jedynie piasek. Pojechaliśmy dalej.

Boca Chica – jedna z najlepszych plaż w okolicy stolicy, przy której wybudowano wiele luksusowych hoteli, nie do końca taką się okazała. Momentami była bardzo wąska i wypełniona przez zastawione drinkami stoliki należące do huczących muzyką barów tuż przy wodzie. Poszliśmy kawałek dalej, gdzie była szersza i cichsza. Tam z kolei dostrzegliśmy umawiające się „na później” ze starymi dziadami młode murzynki. Zaobserwowaliśmy, że taki profil wakacji jest tu dość popularny. Także w naszej miejscowości Sosua, gdzie kluby wypełnione są w 80% młodymi, czarnymi dziewczynami do szeroko rozumianego towarzystwa i w 20% „pornogrubasami”, do których się tulą i gładzą po tłustych zaczeskach. Innych gości nie ma. Dominikana…

Wracając, zatrzymaliśmy się przy stoisku z obrazami, tu dość popularnymi, a w Europie raczej niespotykanymi. Po podaniu pierwszej ceny – 50 dolarów za sztukę, sprzedawca raczej nie podejrzewał, że za 20 minut za 35 dolarów sprzeda nam 4.

Wieczorem wstąpiliśmy do kolonialnej dzielnicy w Santo Domingo. Niestety – rozczarowanie. Dzielnica niedoświetlona i niezachowana w swoim pierwotnym charakterze. Pozwolono, by wdarły się do niej współczesne budynki.


W piątek 23 stycznia 2015 r. zaplanowaliśmy wycieczkę na granicę z Haiti. Po drodze na zachód, krajobraz zmienił się. Było więcej przestrzeni, sucho, a przydrożne palmy zamieniły się na… pola ryżowe. Odwiedziliśmy miasteczko Monte Cristi, leżące przy oceanie i niewielkiej górze, opisywanej jeszcze przez Kolumba. Po dojechaniu na pobliski przylądek odkryliśmy w dole wspaniałą, pustą plażę. Okolice przypominały bardziej strefę śródziemnomorską niż Karaiby. Po odświeżeniu się w oceanie i krótkim odpoczynku, ruszyliśmy dalej. Po drodze, wzdłuż wody ciągnął się park narodowy składający się z namorzyn. Zupełnie inny klimat.

Ostatecznie dojechaliśmy do przygranicznego miasteczka Dajabon, mijając kilka posterunków, na których nikt nie był zainteresowany przejeżdżającymi w tę stronę. Czarnej ludności było coraz więcej, ale właściwie kilkaset metrów przed granicą wszystko wyglądało normalnie. Zaparkowaliśmy samochód blisko niej i pieszo ruszyliśmy do najbiedniejszego państwa Karaibów, jednego z 10. najniebezpieczniejszych na świecie. Granica po stronie Dominikany to płot z kilkumetrowym przejściem i 2-3 strażnikami. Nikt nas o nic nie pytał. Opuściliśmy kraj. Weszliśmy na most nad rzeką Rio Dajabon – strefę niczyją. Ciężki do opisania gwar handlujących wszystkim Haitańczyków odda tylko film (wkrótce). Samochody, ciężarówki, klaksony, przekrzykiwania, tłok, przeciskanie się…. Byliśmy już prawie oficjalnie w Haiti, po prostu idąc dalej przez niezbyt strzeżony most, ale ktoś, w zwykłym t-shircie zaczepił nas, mówiąc, że nie pokazaliśmy paszportu do kontroli. A gdzie była ta kontrola? Nie miał munduru, więc go zignorowaliśmy i szliśmy dalej, ale wciąż nas wołał. Faktycznie, stał przy nim strażnik w czapeczce wskazującej na pełnioną funkcję. Powiedział, że musimy pójść o tam i wbić sobie pieczątkę do paszportu. Niestety to by kosztowało, do tego podwójnie – wjazd na Haiti, a następnie ponownie na Dominikanę, o czym czytałem w Internecie (ale jak wiadomo – może być różnie), więc po nieudanej próbie przekroczenia granicy „na dziko”, zrezygnowaliśmy. I bardzo dobrze. W strefie niczyjej było już dość egzotycznie.

W pewnym momencie, gdy przechodziliśmy wzdłuż straganów, zrobiło się bardzo ciasno. Szczególnie w obszarze kieszeni. Wydawało mi się, że są dokładnie obmacywane, ale żadnej ręki nie zauważyłem. Wszystko (portfel, paszport, komórkę) miałem z przodu, trzymałem na nich ręce, ale mimo tego, nie wiem jak to się stało – zniknął mój telefon. Zadziałała adrenalina, bo nie pamiętam dokładnie kilkunastu kolejnych sekund, ale zadziałałem zadziwiająco sprawnie. Zorientowałem się po 2-3 sekundach, kątem oka wychwyciłem kierunek, w którym wziął go mały (tak mi się wydaje) złodziej. Stanąłem, rozejrzałem się, powiedziałem właściwie nie wiem do kogo: „Eee, mi telefono!”. Obok stało kilka kobiet. Spojrzałem na ich ręce. W jednej z nich, nie wiem skąd, pojawił się mój telefon. Wziąłem zdecydowanym ruchem, patrząc jej w oczy i odszedłem. Mimo tego, nie odeszła mi ochota na zwiedzanie, ale wraz z zagłębianiem się w rozłożone wzdłuż rzeki stragany, zachowania ludzi były coraz dziwniejsze – agresywne łapanie za ręce i krzyczenie „Whaaat’s up?!”, chodzenie 2 cm za plecami (w celu wiadomym), zaczepki, śmiechy – więc zawróciliśmy. W takiej sytuacji nietrudno zostać rasistą. Po przekroczeniu granicy dominikańskiej, wejściu do samochodu i zamknięciu wszystkich drzwi – ufff. Na Dominikanie, o której można przeczytać w Internecie różne rzeczy (niebezpiecznie itp.), odetchnęliśmy i poczuliśmy się bezpiecznie jak pod kloszem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *