👉 majestatyczne klify na północnym, wilgotnym i zielonym wybrzeżu (przypominają Maderę)
👉 wulkan Teide i kilometry zastygniętej lawy w centrum wyspy (3718 m n.p.m.)
👉 zielone góry Anaga na wschodzie
👉 przejazd z północy na południe przez góry i mgły niosące zapach ziół, malownicza miejscowość Masca
👉 drobnoziarniste, czarne jak smoła plaże na północy i złote na południu
👉 spacer przez wąwóz Barranco del Infierno
Zainteresowany? Zapytaj o ofertę dla siebie!
Lipiec 2014 r.
W tym miesiącu odwiedziłem ostatnią z głównych Wysp Kanaryjskich, które bardzo spodobały mi się już podczas pierwszej wizyty 3 lata temu – na Lanzarote i Fuerteventurze. Tym razem była to największa z nich – Teneryfa. Z uwagi na jej wielkość, pierwsze dni spędziłem na zielonej, chłodniejszej, bardziej wilgotnej i często pochmurnej północy. Plaże w tej części, choć piaszczyste, są wyłącznie czarne. Przed przyjazdem niechętnie do nich podchodziłem, dlatego większą część pobytu zaplanowałem na południu, gdzie miały być wspaniałe i złociste (a okazały się szare), lecz niesłusznie. Oprócz koloru, nie różnią się niczym innym. A nawet są lepsze ze względu na swoje położenie – jak wspominałem nad północnym wybrzeżem od ostrego słońca chronią nas chmury i orzeźwiające podmuchy wiatru zroszonego szumiącymi falami rozbijającymi się o brzeg plaży. Ale nie można zmarznąć, bo przez akumulującą ciepło barwę piasku, plaża sprawia wrażenie „podgrzewanej”. 🙂
Pierwsze dni spędziłem odwiedzając klimatyczne miasta – La Orotavę spoglądającą z góry na wybrzeże i ocean, z zabytkowym, kolonialnym centrum, w tym słynną Casa de los Balcones – piękną kamienicą z drewnianymi balkonami na patio, miasto uniwersyteckie La Laguna i stolicę Santa Cruz de Tenerife, sprawiającą wrażenie dużej metropolii (a tylko 200 000 mieszkańców), w której obok podobnego do Opery w Sydney Auditorio de Tenerife, tuż nad oceanem wybudowano baseny z morską wodą zaprojektowane przez słynnego architekta z Lanzarote – Césara Manrique.
Północ to także góry Anaga na wschodzie. Dziesiątki punktów widokowych (w tym na Gran Canarię), kręte drogi przez las, wielokrotnie wznoszące się i opadające, aż w końcu dojeżdża się do zapomnianych miast na klifach nad granatowym oceanem i droga w pewnym momencie… się kończy.
Opuszczając północ dla zachodniego, słonecznego wybrzeża przejeżdżałem przez klimatyczne miasteczka – Icod de los Vinos, gdzie rośnie prawie 1000-letnie drzewo, Garaicho z zabytkowym centrum i basenami z wodą morską i Buenavista del Norte, gdzie jest ponoć najlepsza na Teneryfie cukiernia. Hm, może to prawda, ale chyba każda polska, nawet osiedlowa jest lepsza. Ciasta głównie z mąki i cukru, zbite, twarde albo kruszące się tak, że wstyd je spożyć na ławce, chyba, że w pobliżu znajdą się chętne do współkonsumpcji gołębie. Choć fanem słodyczy nie jestem, nie pierwszy raz przekonałem się o tutejszych brakach w sztuce cukierniczej. 🙂
Bardzo żałowałem, że droga do widowiskowego przylądka Punta de Teno jest zamknięta, z uwagi na spadające kamienie. Tablice po hiszpańsku, angielsku, niemiecku, francusku, a do tego szlaban. Od przejeżdżającego Hiszpana, posiadającego zezwolenie, dowiedziałem się, że ewentualny mandat wynosi 500 euro. Poza tym ubezpieczenie AC (ang. CDW) wynajętego samochodu w takich warunkach traci ważność. Niestety zrezygnowaliśmy. Można było pójść pieszo – tylko 6,5 km w jedną stronę, ale pogoda była niepewna, momentami kropiło.
Zrekompensował to przejazd przez góry Teno. Nie był zbyt widowiskowy – po chwili wspinaczki Fiatem Pandą z wyjącym silnikiem na 2. biegu wjechaliśmy we mgłę, ale postój w jednym z punktów „widokowych” był niesamowity. Absolutna cisza, naturalna i intensywnie pachnąca mieszanka zapachowa z ziół i przesuwająca się po nas, pchana delikatnym wiatrem chmura.
Niżej z widocznością było lepiej. Dojechaliśmy do małego miasteczka Masca, rozgrzanego już ostrymi promieniami słońca. Było w nim kilka restauracji z panoramicznymi, górskimi widokami, w tym na pobliskie, wpadające do morza klify Los Gigantes.
Jedną z wycieczek po przeniesieniu się na zachodnie wybrzeże była wycieczka do wąwozu Barranco del Infierno. Pierwotnie miał być to wulkan, ale na prowadzącej do niego drodze odbywał się rajd i była zamknięta. Nie wiadomo dokładnie na jakim odcinku, czy można ewentualnie go objechać, więc szkoda było paliwa, żeby się o tym przekonać. Wybraliśmy wąwóz. A tam – zamknięte, z uwagi na niebezpieczeństwo śmiertelnych wypadków powodowanych przez spadające kamienie. Ale w ogrodzeniu była dziura. A za ogrodzeniem, mieszkający w namiocie Asturyjczyk (północna Hiszpania), przekonujący filmem z aparatu, że warto. Wyposażył nas w bambusowe kijki i ruszyliśmy. Na początku droga była normalna, prosta, prowadząca ścianą wąwozu. Później zeszła w dół, do samego dna i niewielkiego strumyka, wzdłuż którego, raz ścieżką, raz po kamieniach, szło się w górę. Nad nami, po lewej i prawej stronie, ze 100-200 metrów nad nami górowały surowe skały. Mniej więcej w 3/4 drogi, w miejscu, gdzie można było dojść tylko jedną drogą, którą właśnie od 2 godzin pokonywaliśmy, spotkaliśmy… kurę. Bardzo uważnie się nam przyglądała, oczekując wyraźnie czegoś do jedzenia. Niczego nie mieliśmy, więc szła za nami z 10 minut, radząc sobie znacznie lepiej z chodzeniem po kamieniach. W końcu dotarliśmy do 3-stopniowej kaskady, z której napiliśmy się wody. znacznie smaczniejszej niż butelkowana. Półgodzinny odpoczynek, podziwianie potęgi przyrody – kilkusetmetrowych, kolorowych skał dookoła i błękitnego nieba przez ograniczony przez nie otwór (mirador :)) i droga powrotna. Ponownie spotkana kura nadal liczyła na coś smacznego.
Innego dnia pojechaliśmy na wulkan Teide – najwyższy szczyt Hiszpanii, liczący 3718 m n.p.m. Piękna, kręta droga wspinająca się przez pachnące, iglaste lasy, a potem przez kosmiczne, skalne krajobrazy zaprowadziła nas pod wulkan, na wysokość 2200 m n.p.m. Zgodnie z gradientem suchoadiabatycznym powinno być tam ok. 22 stopnie chłodniej niż nad oceanem. Było chyba nawet goręcej. 🙂 Wokół wulkanu można było wyróżnić kilka rodzajów lawy, zarówno pod względem składu, przekładającego się na kształt, w jakim zastygła, jak i wieku. Najświeższa erupcja miała miejsce całkiem niedawno, w 1798 r. i pochodząca z niej lawa jest najczarniejsza. Starsza brązowieje. Wulkan otacza dużo ciekawych formacji skalnych – oprócz różnokolorowej lawy, są także fragmenty przypominające półpustynię czy widoki znane z amerykańskich parków narodowych.