Wstęp
Podróż na Hawaje zaczęła się, jak to zwykle bywa, gdy mieszka się we Wrocławiu, we Wrocławiu. 😉 Pojechaliśmy do Berlina, by stamtąd polecieć easyJetem do Amsterdamu, gdzie zaczynał się okazyjnie kupiony lot na Hawaje.
Kosztował 1850 zł w dwie strony, a do tego atrakcyjny rozkład lotów pozwalał na spędzenie w drodze tam wieczoru i nocy w Los Angeles, a w drodze powrotnej prawie całego dnia w Filadelfii. Oprócz tego wybrałem taki dolot do Amsterdamu, żeby wykorzystać tam cały dzień i dopiero kolejnego ranka ruszyć wypoczętym w dalszą, dłuższą podróż. Zwiedzanie przy okazji przesiadek jest bardzo efektywne (będąc dłużej na miejscu często nie zobaczy się dużo dużo więcej), urozmaica podróż, a do tego jest bardzo tanie, porównując z lotem kupionym docelowo właśnie w miejsce przesiadki.
Kiedyś uciekła mi podobna okazja na Hawaje, w momencie gdy już miałem pomysł na termin i ramowe zagospodarowanie czasu na miejscu, dlatego tym razem szybciej wiedziałem jak się zachować. Zamiast kupić lot tylko do Honolulu i z powrotem (wyspa Oahu, najbardziej komercyjna, zrezygnowaliśmy z niej), o którym była mowa w artykule na jednej ze stron łowców okazji, kupiłem w tej samej cenie lot z przylotem na Grand Hawaii i powrotem z Kauai. Później dokupiłem tylko 2 loty między wyspami Hawaiian Airlines (Grand Hawaii – Maui oraz Maui – Kauai) i w ten sposób w rozsądnej cenie zaplanowałem zwiedzanie aż 3 wysp.
Niedziela, 14 lutego 2016 r.
W Amsterdamie była pogoda, tak jak zawsze, tyle że tym razem brzydka – około zera stopni, wiatr, deszcz, czasem topniejący śnieg. Byłem tu wcześniej 2 razy, więc nie było mi aż tak szkoda. Mimo niesprzyjających warunków i tak dużo spacerowaliśmy, co jakiś czas odmarzając w oparach frytury w jakimś fastfoodzie. Lubię to miasto.
Poniedziałek, 15 lutego 2016 r.
Rano wylecieliśmy do Londynu, by tam przesiąść się na pokład największego pasażerskiego samolotu świata – dwupokładowego Airbusa A380 w barwach British Airways, lecącego do Los Angeles. Teoretycznie mógłby mieć aż 800 miejsc gdyby zastąpić powierzchniochłonne klasy pierwszą i biznes tylko klasą ekonomiczną. Z ich powodu ten konkretny samolot miał tylko 490 miejsc. Czy dla pasażera w klasie ekonomicznej jego wielkość i wyjątkowość ma jakieś znaczenie? Oprócz pasażerów zmartwionych stanem środowiska (najmniejsza konsumpcja paliwa i tym samym emisja zanieczyszczeń w przeliczeniu ma pasażera) i wrażliwych na hałas (jest trochę cichszy), było jak w innych samolotach dalekiego dystansu.
O 18.30 czasu lokalnego dolecieliśmy do stolicy słonecznej Kalifornii. Było 20 stopni. Kolejka do imigracji, stempel wjazdowy, odbiór bagażu i bus do wypożyczalni samochodów. Tu nie jest tak wygodnie jak w Europie – wypożyczalnia w terminalu, a samochód na oficjalnym lotniskowym parkingu. Zawsze się jedzie chociaż chwilę. Na miejscu, czyli jak zawsze w dużym budynku firmy z wieloma okienkami, automatami do samodzielnej obsługi i całą infrastrukturą do obsługi samochodów (własny parking, myjnia, dystrybutor paliwa) załatwiliśmy formalności, a potem wybraliśmy samochód jaki chcieliśmy (w ramach danej klasy) z określonego rzędu na parkingu pełnego aut z kluczykami w stacyjce. To lubię w USA. Dwa razy pik-pik, czyli skanowania kodów kreskowych samochodu i umowy przy wyjeździe z wypożyczalni w celu ich powiązania i już byliśmy w drodze na niesamowicie szeroką Venice Beach poczuć pod stopami piasek i letnią pianę rozbijających się o brzeg fal.
Kolejnym celem ekspresowego zwiedzania (w Kalifornii byłem 4 lata temu, ale miło było sobie coś przypomnieć) była willowa, zamożna dzielnica Beverly Hills.
Następnie Hollywood Walk of Fame (po raz drugi stwierdzam: jakie to jest przereklamowane…) i słynny Hollywood Sign oświetlany tylko przez księżyc, widziany dokładnie z tej samej szutrowej ścieżki co w 2012 roku. Nie sądziłem, że tu, dokładnie tu, wrócę, a w moim życiu tyle się zmieni przez te kilka lat. 😉
Droga do Griffith Observatory skąd świetnie widać szeroką panoramę rozświetlonego Los Angeles niestety była zamknięta o tej porze.
Wróciliśmy do motelu w okolicach lotniska przez Downtown z kilkunastoma drapaczami chmur zaczerpnąć zaledwie kilku godzin snu przed kolejnym lotem.
Wtorek, 16 lutego 2016 r., 1. dzień na Grand Hawaii (Big Island)
Kolejnego ranka, po ekspresowym zwrocie samochodu – zatrzymanie na jednym z pasów ruchu dla zwracających, skanowanie kodu kreskowego samochodu, pobieżnie sprawdzenie stanu, ostateczny rachunek się już drukuje, a samochód za kilka chwil wjeżdża do myjni – wsiedliśmy na pokład samolotu American Airlines lecącego do Kony, na Grand Hawaii (Hawaii/Big Island). Oprócz wulkanicznego pochodzenia, Hawaje z Wyspami Kanaryjskimi łączy też długość lotu – ok. 5,5 godziny z kontynentu.
Wylądowaliśmy na drewnianym lotnisku na zupełnie otwartym powietrzu, jedynie w większości zadaszonym, przypominającym bardziej tropikalny hotel. Po standardowych procedurach w wypożyczalni ruszyliśmy drogą przecinającą środek wyspy na drugi brzeg, gdzie mieliśmy mieszkać kolejne 4 noce. Wzdłuż drogi rozciągały się kosmiczne, lawowe krajobrazy. Wjechaliśmy tyle, ile się dało w kierunku wulkanu Mauna Kea, czyli do obserwatorium Onziuka. Dalej droga była przeznaczona tylko dla jeepów z napędem na 4 koła, czyli nie dla naszego Nissana Versa. Hawaje to idealne miejsce do wszelkich obserwacji astronomicznych ze względu na czyste powietrze i bardzo małe zanieczyszczenie światłem. Jeśli wycentruje się globus na Hawajach, dookoła będzie sam ocean. Dopiero daleko na lewym krańcu będzie widać Azję, a na prawym Amerykę. Dlatego wybudowano tu nie jedno poważne obserwatorium. Gwiazdy oglądane gołym okiem też są tu niesamowite, widać najsłabsze z nich, gęsto rozświetlające niebo.
Po drodze zatrzymaliśmy się także w lesie, który stosunkowo niedawno zaczął porastać surowe obszary starszej ławy, w niewielkiej jaskini i nad Tęczowymi Wodospadami. Od tęczy, która się przy nich często tworzy.
W Hilo, już na wschodnim wybrzeżu, po zachodzie słońca zjedliśmy pierwszy posiłek tego dnia i zrobiliśmy podstawowe zakupy na 3 kolejne śniadania (drogo 🙁 ).
Drogę do miejsca naszego noclegu pokonaliśmy już w ciemnościach. Z głównej drogi zjechaliśmy na bardziej lokalną, jeszcze bardziej lokalną i jeszcze raz, aż w końcu zatrzymaliśmy się na szutrowej drodze o zobowiązującej nazwie Papaya Farms Road przed słabo widoczną strzałką „Hawaiian Retreat” na jednym z podjazdów. Panowała absolutna ciemność, a dookoła aktywni nocą mieszkańcy tej prawie dżungli głośno dawali o sobie znać – gwiazdy, cykania, śpiewy ptaków. Jak okazało się po powrocie, charakterystyczne gwizdy wydawały nie świerszcze lub podobne stworzenia jak sądziliśmy, lecz żaby, konkretnie coqui, przywiezione na Hawaje z Puerto Rico w 1988 r., aktualnie przez swój wilczy apetyt będące zagrożeniem dla owadów oraz groźnym konkurentem dla ptaków i węży. Przywitaliśmy się z mężem właścicielki przypominającym rozbitka z Cast Away pod koniec filmu, a później z nią samą, starszą, siwą, żywą kobietą z okularami, której radość życia wynikała chyba nie tylko z prowadzonej tu ekologicznej uprawy owoców i czegoś na wzór agroturystyki, ale także ze spalonego niedawno jointa.
Zaprowadziła nas do naszej chatki. Była niesamowita. Drewniana, jedynie zadaszona, zamiast okien chroniona przed owadami moskitierami, z ciepłym, delikatnym światłem w środku i na zewnątrz. Ciepła woda z bojlera podłączonego do butli gazowej, lodówka także na gaz (!), słaby prąd z paneli solarnych wyłącznie do oświetlenia i lądowania elektroniki. Czasami odwiedzały nas kolorowe gekony. Wspaniale.
Środa, 17 lutego 2016 r., 2. dzień na Grand Hawaii (Big Island)
Właścicielka zostawiła nam na zewnątrz koszyk z owocami uprawianymi właśnie tutaj. Nie wyglądały tak pięknie, ale były zdecydowanie lepsze niż gdziekolwiek. Banany, awokado, khaki, papaja, karambola, liczi i coś podobnego do śliwki. Dopiero tutaj doceniłem smak awokado (nie ciężko wyczuwalny, wodnisty, w takim razie chyba tylko dla modnej nazwy dodawany do sushi, ale intensywny, podobny do pistacji, o mącznej konsystencji), khaki (podobnie) czy karamboli (wreszcie słodkiej a nie kwaśnej).
Pierwotnie tego dnia zaplanowaliśmy pojechać na południowy-zachód do Parku Narodowego Wulkanów, ale zauważony rano brak karty płatniczej w portfelu zmienił nasze plany na wschodnie wybrzeże, gdzie jak sądziliśmy została w Hilo – w najlepszym wypadku w bankomacie lub sklepie.
Zwiedzanie zaczęliśmy od krótkiego spaceru po odradzającym się lesie spalonym lawą (Lava Tree State Monument). Z poprzedniego lasu nie zostało nic oprócz czarnych rzeźb, czyli pni, które nadały kształt zastygającej lawie.
Kolejnym punktem był oddział First Hawaiian Bank, gdzie poprzedniego dnia wybieraliśmy pieniądze. Całe szczęście był to bankomat banku, a nie operatora typu „Eurocash”, którego nie wiadomo gdzie szukać oraz bezpośrednio przy oddziale, a nie np. w sklepie. Drzwi do oddziału miały tę właściwość, że oprócz swojej podstawowej funkcji, były też wrotami do lat 70. Tak właśnie wyglądał oddział. Drewno koloru komunistycznego i zakurzone fotele jak w recepcji Funduszu Wczasów Pracowniczych w Niechorzu. Przy obsłudze kasowej ekrany kineskopowe. Wszystko jak w amerykańskim filmie z tamtych lat. Ten bank to tylko jeden z przykładów, nie stanowił wyjątku, bo w Stanach jest mnóstwo podobnych miejsc – czy to stacji benzynowych czy fast-foodów, właśnie jak sprzed 20-40 lat. Stany były nowoczesne, ale może wtedy, aktualnie jest to raczej mit i na pewno nie wyróżniają się tym na tle świata. Nowa, szeroko pojęta infrastruktura jest nowoczesna, ale stara dopóki jest sprawna, to pozostaje jaka była. Nowocześnie to jest w Europie. 🙂 Do obsługi kasowej była kolejka, stanowisko z kredytami też było zajęte, więc poszedłem tam, gdzie nikt nie siedział – do biurka chyba z oszczędnościami, do kogokolwiek żywego, do którego można było się zwrócić. Liczyłem na odesłanie mnie gdzie indziej, kilka telefonów w stylu „Krysia? Co robić, taki Pan tu przyszedł?” i inne instrukcje, ale Pani mnie zaskoczyła – wstała, zniknęła na zapleczu i po kilku minutach przyszła z moją kartą. Potwierdziłem odbiór i karta z powrotem znalazła się w moim portfelu. Uff. To wszystko przez to, że z bankomatu najpierw wychodzi gotówka i osiągnąwszy swój cel interakcji z bankomatem, łatwo zadowolonym odruchowo ją schować i odejść. Zmęczenie po kilkudniowej podróży pewnie obniża wrażliwość na PIP PIP PIP bankomatu. Nieodzyskanie karty nie zrujnowałoby wyjazdu, ale naraziłoby na dodatkowe koszty związane z wypłatą z karty złotówkowej, niekorzystne przeliczenia walutowe itp.
Następnym punktem tego dnia były wodospady Akaka (Akaka Falls State Park). Po drodze przejechaliśmy przez widowiskową krętą drogę wijącą się wzdłuż wschodniego wybrzeża. Padało – podobnie jak przez pozostałe 300 dni w roku w tym rejonie. Czasem zatrzymywaliśmy się, żeby poobserwować wzburzone fale uderzające o strome klify lub na moście, gdzie zawsze wzdłuż każdego strumyka rosła jeszcze bardziej, wyjątkowo bujna roślinność.
Kiedy dojechaliśmy do Wodospadów Akaka, deszcz nie przestawał padać. W Amsterdamie kupiliśmy parasolki, w naszym domku też były, ale ze sobą nie wzięliśmy ani jednej. Szkoda było marnować czas na przyjechanie tu innego dnia, a że ręczniki akurat wzięliśmy ze sobą, to nakryliśmy siebie oraz przede wszystkim aparaty właśnie nimi.
Ruszyliśmy dalej wzdłuż wschodniego wybrzeża. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Laupahoehoe Point, w którego ostre, czarne, lawowe brzegi uderzały kontrastujące śnieżnobiałe fale. W 1946 r. Tsunami pochłonęło tu szkołę i życie ponad 150 mieszkańców.
W Kalopa State Recreation Area przeszliśmy się błotnistą ścieżką przez dobrze zachowany las deszczowy. Dla zachowania odpowiedniego klimatu padało. Szum deszczu, intensywna zieleń, grząski grunt i brak innych ludzi pozwalały poczuć się jak eksplorer czy podróżnik, a nie turysta. 😉 Ale po wyjściu z dziczy, na publicznym polu biwakowo-kempingowym czekała czysta łazienka z prysznicem, gdzie można było umyć nogi i buty.
W tym miejscu muszę pochwalić publiczną infrastrukturę turystyczną USA. Czy to w Kalifornii czy na Hawajach wszystko jest dobrze oznaczone, nawet niewielkie drogi, ślepe i typowo dojazdowe do danej atrakcji są dobrej jakości, co ułatwia szybkie dotarcie do celu, przy wielu atrakcjach jest parking, toaleta (często z kranikiem z wodą pitną), tabliczka z informacjami i sensownie wyznaczone ścieżki spacerowe (zazwyczaj pętle, a nie tam i z powrotem). Zwiedza się wygodnie i efektywnie, nie trzeba się zdzierać jak w niektórych krajach ciekawych przyrodniczo i kulturowo, ale słabo rozwiniętych, gdzie na jedną atrakcję podobnego typu trzeba poświęcić pół albo cały dzień przez np. słabe, zatłoczone drogi (przypomniała mi się trasa z Bombaju do Matheranu, dawnego kolonialnego górskiego kurortu: 80 km w 3h), dojazd do miejsca docelowego możliwy tylko wynajętym jeepem, długie dojście wyłącznie pieszo itp. Jednocześnie, rozwinięta infrastruktura turystyczna nie odbiera uroku samej atrakcji, co też często się zdarza (np. okolice Niagary – salony gier i wszechobecny kicz). Nie ma biletów, czerwonych sznurków, strażników, kiczowatych straganów i stoisk z watą cukrową, szczekającymi pluszowymi pieskami i chińskimi świecidełkami wystrzelanymi z gumki w niebo.
Ostatnim punktem tego dnia była Dolina Waipio, równinny, zielony teren nad samym oceanem ograniczony przez klify z obu stron. Widzieliśmy ją z góry, z punktu widokowego, nie było już czasu (było po zachodzie słońca) żeby zjechać w dół. Oprócz tego do zjazdu zniechęcał duży drogowy znak „Dolina Waipio zamknięta z powodu epidemii dengi”. Ciekawe. Oprócz tego było kilka znaków typu „Sąsiedzi patrzą, zgłaszamy każde podejrzane zachowanie na policję”, „To nie jest atrakcja turystyczna, uszanujcie naszą prywatność”. Czy turyści aż tak bardzo przeszkadzają mieszkańcom? Jak w ortodoksyjnej dzielnicy w Jerozolimie. Ostatecznie jest to teren publiczny.
Czwartek, 18 lutego 2016 r., 3. dzień na Grand Hawaii (Big Island)
Prawie cały dzień spędziliśmy w Parku Narodowym Wulkanów. Byłem na 4 Wyspach Kanaryjskich, które są wulkaniczne, na Etnie, na wulkanie w Indonezji, ale takich atrakcji nie było nigdzie. Po zapłaceniu 15 USD za wstęp (za samochód, bilet ważny tydzień), na krótko zatrzymaliśmy się w „visitor center”, gdzie można było zasięgnąć ogólnych informacji, o proponowanych trasach w zależności od ilości posiadanego czasu i preferencji oraz o ostatniej aktywności wulkanu. Przez którą to aktywność droga okrążająca cały krater była w połowie, na którą zwiewało wyziewy wulkanu, zamknięta. Wyruszyliśmy pieszo nad „siarkowe brzegi”, czyli dziury w ziemi, z których wydobywały się ciepłe, siarkowe opary. Wokół było widać osadzającą się zieloną siarkę. Po drodze nad sam krater minęliśmy inne otwory, z których buchała bardzo przyjemna, ciepła para.
Sam krater robił wrażenie – był bardzo rozległy. I przede wszystkim – był to wulkan czynny, co było widać po unoszących się z krateru wyziewach. Do tej pory widziałem tylko wulkany eksplozywne bądź stratowulkany, z których wypływała bądź wręcz wybuchała kwaśna, szybko zastygająca lawa o dużej zawartości krzemionki, przez co miały stożkowy kształt, a zastygnięta lawa była ostra i poszarpana. To był wulkan efuzywny, tarczowy, z którego mniej gęsta, bardziej zasadowa lawa wolno zastygała na rozległym, dość płaskim terenie. Jednym z ciekawych produktów jego wybuchu, który widzieliśmy w Jaggar Museum przy drugim punkcie widokowym, były tzw. włosy Pele (hawajskiej bogini), faktycznie tak wyglądające, tworzące się z zastygających w powietrzu kropelek lawy.
Wjechaliśmy na drogę prowadząca nad sam ocean, gdzie lawa spotkała się z wodą. Po drodze przeszliśmy się przez tunel lawowy i zatrzymaliśmy w kilku punktach widokowych – na lawowej „pustyni” (Ścieżka Zniszczenia), przy innych kraterach lub obszarach erupcji z różnych lat (nawet z lat 70.).
Wulkan był położony na pewnej wysokości, więc było tam dość letnio i trochę wietrznie. Po zjechaniu nad sam ocean temperatura wzrosła do 27 stopni. Lawa ostudzona przez chłodny ocean uformowała ciekawe, czarne i surowe wybrzeże.
Prawie ostatnim punktem tego dnia był najbardziej wysunięty na południe punkt USA – przylądek Ka Lae, gdzie dojechaliśmy chwilę przed zachodem słońca. Wiatr poruszał suchy, zwarty, falujący dywan z krzewów. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na czarnej plaży, na której odpoczywały żółwie morskie.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze raz do Parku Narodowego Wulkanów zobaczyć to…
Piątek, 19 lutego 2016 r., 4. dzień na Grand Hawaii
Ostatni dzień spędziliśmy mniej aktywnie i w części wyspy, gdzie spaliśmy.
Pierwszym z interesujących miejsc był Ahalanui Park z naturalnym basenem termalnym. Zatoczka miała połączenie z chłodnym oceanem, ale mimo to temperatura wody przekraczała 30 stopni. Wszystko dzięki aktywności wulkanicznej. Drugi basen termalny, przy którym się zatrzymaliśmy w Isaac Hale Park okazał się praktycznie kałużą. 😉
Czas do zachodu słońca spędziliśmy na Black Sand Beach (Kaimu Beach Park), do której szło się przez pola lawy i czerwonej ziemi, porastanej przez (chyba posadzone) palmy.
Wracając przeszliśmy się po hipisowskim miasteczku Pahoa.
Sobota, 20 lutego 2016 r., 1. dzień na Maui
Wyruszyliśmy z naszej tropikalnej chatki o 6 rano, żeby zdążyć na lot o 9. Najciekawsza część trasy wiodła przy wulkanie Mauna Kea. Jeszcze absolutnie ciemne i czyste niebo rozświetlały tysiące gwiazd, na tyle wyraźnych, że widocznych nawet podczas prowadzenia samochodu. Niestety powoli wychodzące znad wschodniego brzegu słońce wszystko popsuło.
Zatankowaliśmy samochód, zwróciliśmy, shuttle bus odwiózł nas na lotnisko, odprawiamy się w kiosku samoobsługowym i… system poinformował nas, że lot jest opóźniony. Jak się dowiedzieliśmy poprzedniego dnia wieczorem popsuł się samolot. A specjalnie wybrałem lot tym samolotem turbośmigłowym, żeby było ciekawiej… Zamiast o 9:00, wyleci po 16. Nie można było nic zrobić, bo wszystkie wcześniejsze loty na Maui były już pełne. Jedyne co się udało uzyskać, to vouchery po 12 USD na posiłek. Siedzenie na głośnym, bo całkowicie otwartym lotnisku, było trochę męczące. Trudno. Pocieszaliśmy się w tym momencie, że skoro w Unii Europejskiej są takie przychylne pasażerom regulacje odnośnie spóźnień i odwołań lotów (w UE przysługiwałoby nam po 250 euro odszkodowania), to może w Stanach, znanych z jeszcze bardziej chroniącego konsumenta prawodawstwa, będzie w najgorszym wypadku podobnie. Niestety – później sprawdziliśmy, nie ma praktycznie żadnych regulacji pozwalających na ubieganie się o odszkodowanie. Jedynie w wypadku overbookingu, sprzedania większej ilości miejsc niż jest w samolocie i odmowy przyjęcia na pokład przysługuje krotność ceny biletu, w pozostałych sytuacjach wszystko zależy od linii.
Ostatecznie mail odnośnie zmiany godziny odlotu przyszedł, ale… dopiero o 23 poprzedniego dnia, a o 6 rano już nie sprawdzałem skrzynki… Trudno. Ale gdybyśmy wiedzieli, to może nie oddalibyśmy samochodu, tylko pozwiedzali tę część wyspy (mniej ciekawą, więc wcześniej pominęliśmy), choć stawka za „nadgodziny” w wypożyczalni jest mało atrakcyjna.
W końcu przyleciał nasz turbośmigłowy ATR w ciekawym malowaniu. W środku tylko jedna stewardessa. Ciekawy układ siedzeń – z przodu gdzie usiedliśmy była „czwórka”, czyli po dwa miejsca naprzeciwko siebie.
Wylądowaliśmy na lotnisku w Maui. Trochę bardziej zabudowane, ale przede wszystkim obrzydliwie szare i betonowe, lata 70. lub 80. Shuttle-bus do wypożyczalni Dollar, podpisanie umowy i oczekiwanie aż samochód naszej kategorii (czyli economy, nieobecny w USA, więc w praktyce compact) zostanie zwrócony przed poprzednich klientów i umyty. Trochę się przeciąga. Bardzo sympatyczna pani, która nas obsługiwała macha do mnie ręką i nieporadnie woła imię, żebym podszedł. W związku z długim oczekiwaniem zaproponowała bez dopłaty VAN-a: Chryslera Voyagera. Fajny, ale na nas trochę za duży, a poza tym dużo pali. Zapytałem, czy nie dałoby się cabrio, ale niestety nie. Druga propozycja – klasa full-size, czyli Nissan Altima. Ostatecznie się zgodziłem, 7,5l zamiast 5,5l/100 km nas nie zrujnuje przez 2 dni, a to jakieś nowe doświadczenie niż dotychczasowy Nissan Versa.
Korzystając z ostatnich promieni słońca prosto z lotniska pojechaliśmy na plażę obok i przeszliśmy się brzegiem morza przy Kanaha Beach Park.
Wieczorem zameldowaliśmy się w hostelu. Był to najtańszy na Maui, a jednocześnie najdroższy na 3 odwiedzonych wyspach i najgorszy nocleg. Technicznie wszystko było ok, czysto itd., ale te wszechobecne instrukcje co, gdzie, jak i kiedy można, a co nie (wycierać się pod prysznicem, nie siedzieć tam za długo bo inni czekają, myć naczynia, żadnych gości spoza hostelu, szczegóły odnośnie wliczonego w cenę „śniadania” czyli instrukcja jak zrobić sobie samemu „pyszne” naleśniki z proszku na całą A4), wspólny salon gdzie ogląda się przysypiając z otwartą gębą telewizję i kolonijna, krejzi-młodzieżowa atmosfera jakoś mi nie odpowiadały. Za 180 zł/osoba/noc szczególnie.
Niedziela, 21 lutego 2016 r., 2. dzień na Maui
Przy Ho’okipa Beach Park, jednym z pierwszych punktów trasy tego dnia, oprócz widoku na piękną plażę, atrakcją był śpiący morświn chroniony sznurkiem, na którym wisiała tabliczka „Nie przeszkadzać, śpię”.
Główną atrakcją tego dnia była Hana Highway – widowiskowa, kręta droga wzdłuż północno-wschodniego wybrzeża, z wieloma wąskimi, jednopasowymi mostami i orzeźwiającymi wodospadami. W jednym z nich się wykąpaliśmy. Standardowo był bardzo zimny. Ciekawostką były eukaliptusy tęczowe, spotykane wzdłuż drogi.
W samej Hanie, małym miasteczku, po kilkunastu minutach drogi ścieżką wzdłuż klifu doszliśmy do plaży z czerwonym piaskiem.
Kolejną ciekawą plażą była Hamoa Beach, z daleka szara. Dopiero z bliska można było dostrzec, że piasek składał się z ziaren w kolorze soli i pieprzu.
Krótko przed zachodem słońca dotarliśmy do Kipahulu Visitor Center, części wulkanicznego Haleakala National Park (nie tak ciekawego jak ten na Grand Hawaii). Scieżka Pipiwai Trail prowadziła do dwóch wodospadów. Przez ściemniające się niebo dotarliśmy tylko do pierwszego (Makahiku), ale niestety z punktu widokowego… nic nie było widać. Próbowaliśmy go zobaczyć z innej perspektywy, łamiąc zakazy, przechodząc przez dziurę w siatce, ale i tak się nie udało. Ale sama droga też była ciekawa. 😉
Po powrocie na parking księżyc już wzszedł na niebo, zaczęły pojawiać się gwiazdy, a żaby coqui zaczęły kumkać. Nikogo wokół, przestrzeń, pięknie…
Jak wrócić? Mogliśmy albo tą samą trasą, trochę uciążliwą w nocy, skoro jest taka kręta albo przez południowe wybrzeże. Tyle, że wypożyczalnia zakazuje poruszania się tą drogą, o czym dowiedzieliśmy się z reklamowo-informacyjnej mapy, którą dostaliśmy. No ale cóż, ciekawość czegoś nowego i względy praktyczne zwyciężyły. Zakaz był przesadzony – droga o szumnej nazwie Piilani Highway (highway?!), była faktycznie wąska i czasem dziurawa, ale bez przesady, dało się bezpiecznie przejechać.
Poniedziałek, 22 lutego 2016 r., 3. dzień na Maui
Ostatniego dnia na Maui zwiedziliśmy drugą, zachodnią część wyspy.
Pierwszym punktem była Dolina Iao z charakterystyczną formacją skalną – „igłą”.
Dalej ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża. Świetną atrakcją był Nakalele Blowhole, oceaniczny gejzer, czyli wybrzeże lawowe ukształtowane w taki sposób, że uderzające o brzeg fale wchodziły pod skały i wydrążonym przez ciśnienie otworem wypychały duże ilości wody aż na wysokość 15 metrów, wydając przy tym wspaniały, niski dźwięk, nieco podobny do grzmotu.
Później przejechaliśmy przez ekskluzywne kurorty Kapalua i Kaanapali. Znane, ekskluzywne sieciowe hotele, ale plaża… mocno przeciętna i trochę zatłoczona. Na pewno nie po to przyjeżdża się na Hawaje, a tym bardziej aż z Europy.
Na krótko zatrzymaliśmy się w malowniczym, zabytkowym miasteczku Lahaina, do którego przypływali turyści ze statków wycieczkowych. Klimat początków Ameryki – drewniane, kolorowe domki, dzisiaj eleganckie sklepy i restauracje.
W dalszej drodze zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym, z którego często można zaobserwować wieloryby. Nie doczekaliśmy się możliwości zrobienia zdjęcia wyskakującego z wody potwora jak z przewodnika, ale grzbiet, „fontannę” czy płetwę widzieliśmy.
Ostatnim punktem były kurorty Kihei, Wailea i Makena. Tamtejsze hotele i plaże podobały nam się bardziej. Do jednego z nich weszliśmy pozwiedzać: FourSeasons Resort. Kilka restauracji, barów, basen, fontanna, sklepy, wszystko w najlepszym guście. W toalecie marmury, delikatna, ciepła lampka przy każdym lustrze, zamiast suszarek lub papierowych ręczników małe materiałowe ręczniczki, które po użyciu wrzuca się do plecionego kosza. Później sprawdziliśmy – ponad 2000 zł za noc za pokój 2-osobowy bez wyżywienia.
Wtorek, 23 lutego 2016 r., 1. dzień na Kauai
Tym razem poranny lot między wyspami Maui a Kauai odbył się planowo. Lecieliśmy Boeingiem 719, czyli niewielkim samolotem o rozkładzie foteli 2 i 2 w każdym rzędzie. Po odebraniu samochodu, po raz drugi Nissana Versy, tym razem nieco w starszej wersji, od razu skierowaliśmy się na południe w kierunku Kanionu Waimea (Waimea Canyon State Park). Po skręceniu z płaskiej drogi prowadzącej wzdłuż wybrzeża w drogę wznoszącą się głąb lądu robiło się coraz chłodniej. Zauważyliśmy strumień płynący korytem wyżłobionym w intensywnie czerwonej skale.
Kolejne przystanki to punkty widokowe, czyli kanion z różnych perspektyw. Był dużo mniejszy, ale jednak przypominał Kanion Kol
orado. Niektórzy zwiedzali go helikopterami. W pobliżu parkingów dreptały kolorowe kury bankiwa.
Droga wspinająca się jeszcze wyżej prowadziła do Koke’e State Park, z coraz surowszą roślinnością, niższą temperaturą i mgłami. Z pewnością z punktów widokowych rozpościerały się piękne widoki na dzikie, kilkunastokilometrowe Wybrzeże Na Pali dostępne wyłącznie pieszo, bo słychać było szum morza, jednak mgła uniemożliwiała zobaczenie czegokolwiek.
W drodze powrotnej zjedliśmy kolację i do miejsca, w którym spędzić mieliśmy kolejne 3 noce dotarliśmy około 20, kiedy było już ciemno. Był to camping organizacji non-profit (Kumu Camp Anahola Beach) oferujący noclegi w tentalowach bezpośrednio na plaży. Domki wyglądały jak bungalowy na palach, ale zbudowane były tylko z metalowego stelażu i grubej plandeki (materiału podobnego do namiotu – po angielsku „tent”). W środku sucho, czysto, normalna podłoga, łóżka, nie zawadza się głową. Prywatna umywalka, prysznic (niestety z zimną wodą), mały taras i miejsce na ognisko. Prysznic z ciepłą wodą, toaleta i kuchnia (urządzona w starym food-trucku) już wspólne. Ale przede wszystkim: spokój, szum morza i widok morza. Znacznie lepiej niż w tamtym hostelu.
Gdyby na Hawajach było tanio pewnie spalibyśmy w jakimś hotelu, dobrym i wygodnym, ale nie byłoby to nic wyjątkowego. Wysokie ceny zaś skłoniły mnie do poszukiwania najtańszych, a jednocześnie bardzo ciekawych rozwiązań, na które inaczej bym nie wpadł.
W tym miejscu chciałbym pochwalić Amerykanów za ich życzliwość i pomocność. Kiedy przyjechaliśmy na camping, budka w której mieściło się biuro, bo „recepcja” to chyba za dużo powiedziane, była zamknięta. Chwilę po nas, zaparkowało obok starsze małżeństwo. Jak się okazało, mieszkają tu już od kilku dni. Zapytałem jak wyglądało ich zameldowanie, bo sam nie ustalałem żadnych szczegółów odnośnie tego dokonując rezerwacji. Mimo, że przyjechali w dzień – też nikogo nie było. Czekali kilka godzin, a kiedy odpowiedzialna za camping kobieta się pojawiła, powiedziała, że niepotrzebnie czekali – zamków w drzwiach i tak nie ma, mogli po prostu poszukać swojego wolnego domku. Nasz nowy znajomy wykręcił nam do niej numer telefonu, ale nie odbierała. Zaproponowali, żebyśmy obeszli domki (było ich tylko 10), stukali, pytali, aż w końcu znajdziemy swój wolny, a jeśli nie, co przy tutejszym braku organizacji było możliwe (oni dostali większą jurtę zamiast zarezerwowanego bungalowu) – możemy spać u nich, bo mają wolne piętrowe łóżko. Bardzo miły gest. Poszliśmy sprawdzać domki. Już przed pierwszym z nich zaczepiła nas mieszkająca tam kobieta, przejęła się problemem, wzięła latarkę mocniejszą niż mieliśmy w telefonach i praktycznie sama prowadziła nas od domku do domku, pytała ludzi siedzących przy ogniskach i na tarasach czy wiedzą, czy obok ktoś mieszka itp. W końcu znaleźliśmy nasz wolny domek, położony najlepiej – najbliżej oceanu. Nowa znajoma wskazała jeszcze jak możemy podjechać bliżej, pod sam bungalow. Podziękowaliśmy za pomoc. Wspomniany wcześniej starszy pan przychodził do nas jeszcze 2 razy, żeby przekazać kluczowe informacje, o których jeszcze nie wiedzieliśmy, że ich potrzebujemy. Kod do elektronicznego zamka w toalecie, informację o tym, że kartka „toaleta nieczynna” służy tylko do odstraszenia potencjalnych nieuprawnionych użytkowników z plaży, spoza campingu i że jest tam ciepła woda, na którą trzeba chwilę poczekać. Ostatecznie więc inni goście „zameldowali” nas bardzo sprawnie i sympatycznie, mimo że o nic nie prosiliśmy. Zapytaliśmy tylko jak wygląda zameldowanie, a reszta działa się sama.
Środa, 24 lutego 2016 r., 2. dzień na Kauai
Dopiero rano kolejnego dnia mogliśmy nacieszyć się w pełni takim widokiem, praktycznie z łóżka.
Drugiego dnia ruszyliśmy na północ wyspy. Pierwszym punktem była latarnia morska na Kilauea Point.
W dalszej drodze przejeżdżaliśmy przez uprawy taro, rosnącego podobnie jak ryż – w wodzie. Roślina ta, której bulwy składają się prawie w 100% ze skrobi i osiągają nawet 6 kg ma (miała) znaczenie podobne do ziemniaka w Polsce.
Ostatnim punktem trasy było plażowanie na Ke’e Beach, gdzie kończy się droga. Z plaży widać było zaczynające się tu dzikie Wybrzeże Na Pali dostępne tylko pieszo, stąd też wiele zdjęć z pocztówek było robionych stąd. Byliśmy świadkami dwóch ślubnych sesji zdjęciowych.
Czwartek, 25 lutego 2016 r., 3. dzień na Kauai
Ostatni pełny dzień spędziliśmy na południu. Oprócz kilku ładnych plaż (np. Shipwreck Beach), widzieliśmy morski gejzer (Spouting Horn), nieco mniej okazały niż ten na Maui.
Piątek, 26 lutego 2016 r., 4. dzień na Kauai i lot do Filadelfii
Pierwszy z lotów powrotnych był około 15, więc mogliśmy się wyspać, wziąć ostatnią kąpiel na Hawajach, spojrzeć na ocean, zjeść śniadanie i pojechać na lotnisko. Okazało się, że oddaliśmy samochód kilkanaście minut po czasie, przez co system automatycznie naliczył ok. 50 USD dopłaty za kolejną dobę, ale bez problemu udało się to anulować.
Na lotnisku podczas odprawy biletowo-bagażowej usłyszeliśmy, że mamy fajne t-shirty (ciekawe, czy w Europie ktoś by tak zagadał) i nadaliśmy bagaż aż do Amsterdamu. Prawie 12 000 km. Aż 2 przesiadki i tym samym szanse, żeby się zgubił.
Z Kauai polecieliśmy do Los Angeles, a tam poczekaliśmy 3 godziny na kolejny samolot, lecący do Filadelfii.
Sobota, 27 lutego 2016 r., Filadelfia
Wylądowaliśmy w Filadelfii około 8 rano. Było słonecznie, ale zimno. Wsiedliśmy w pociąg do centrum. Przez okna widać było głównie śmieci i syf. Centrum prezentowało się lepiej. Zresztą byłem w Filadelfii półtora roku wcześniej. Nie byłem jednak w Chinatown, które odwiedziłem tym razem. Wstąpiliśmy do chińskiego marketu spożywczego, w którym królowały tandetne plastikowe opakowania, zapach plastiku, chaos i brak gustu. Ciekawe były stoiska z owocami morza i mięsem. Ze stoiska mięsnego najbardziej wróciła moją uwagę… coś jak wątroba wołowa, ale to nie była ona… Była to gotowana krew.
W jednym z barów zjedliśmy zupę z kaczki.
Kolejne punkty były standardowe: Liberty Bell i Independence Hall, związane z historią i początkami Stanów Zjednoczonych, a następnie Elfreth’s Alley, czyli kolorowa, wąska uliczka jak z początków istnienia miasta.
Wróciliśmy na lotnisko i polecieliśmy do Amsterdamu.
Niedziela, 28 lutego 2016 r., Amsterdam, Berlin, Wrocław
Z Amsterdamu polecieliśmy easyJetem do Berlina, a stamtąd samochodem pojechaliśmy do Wrocławia. Żeby nie było zbyt prosto, w Berlinie okazało się, ze wyładował mi się akumulator w samochodzie, ale zapobiegliwie, wiedząc o jego dobiegającym końca żywocie woziłem ze sobą kable, które po podpięciu do akumulatora życzliwego, zaczepionego przeze mnie Turka, pozwoliły odpalić.
Cała podróż, od momentu wyjścia z bungalowu do przekręcenia klucza w zamku w domu, trwała 50 godzin.
Zakończenie
Czy warto było? Oczywiście.
Czy polecam? Nie każdemu. Intensywnie zwiedzającym, ciekawym świata i głównie różnorodnej przyrody tak, choć prawdą jest, że podobne wrażenia można dostarczyć sobie taniej, np. w Azji i trzeba mieć tego świadomość. Mnie jednak podróżowanie interesuje także od strony organizacyjnej i „ekonomicznej”, dlatego było to dla mnie cenne doświadczenie także pod tym względem. Ale jeśli już Hawaje, to na pewno nie jedna wyspa. Lokalne loty są stosunkowo tanie, a dzięki nim jest szansa na znacznie więcej wrażeń. Uważam, że przez 10 dni zwiedziliśmy te 3 wyspy dość dokładnie.
Osobom, którym zależy głównie na wypoczynku po prostu w ładnym czy tropikalnym miejscu – nie polecam. Zdecydowanie za drogo i za daleko.
Osobom pośrodku – polecam Wyspy Kanaryjskie. Byłem na 4 Wyspach Kanaryjskich i 3 Hawajskich, mam więc prawo do takich porównań, i uważam, że Wyspy Kanaryjskie naprawdę nie powinny się wstydzić przed Hawajami, a szczególnie przed najbardziej podobną Grand Hawaii (Big Island). Kanary nie są tak tropikalne i zielone, ale w swojej znacznie niższej cenie są naprawdę przyzwoitym substytutem. 🙂
Aloha!