7 lutego 2013 r.
Dziś wieczorem rozpocznie się kolejna przygoda. Najpierw pojedziemy samochodem z Wrocławia do Paryża, a stamtąd samolotem na Sri Lankę. Nie dość, że przesiadka w ciekawym miejscu, bo w Dżuddzie (Arabia Saudyjska), to jeszcze sam lot, choć będzie to mój 83., będzie jednym z ciekawszych, bo odbędzie się 4-silnikowym, dwupiętrowym Boeingiem 747 Saudi Arabian Airlines. Jeśli będę miał dostęp do internetu, będę na bieżąco zdawał relacje i wrzucał zdjęcia z tropików. 🙂
17 lutego 2013 r.
I cejlońska przygoda dobiega końca… Czekamy na przesiadkę na lotnisku w Arabii Saudyjskiej. Przez ten tydzień działo się bardzo dużo. Wiele też się nauczyłem, głównie w prawdziwej, drogowej „szkole przetrwania”, przy czym nie mam tu na myśli samego ruchu lewostronnego. 🙂 Po ostatecznym powrocie do Wrocławia, popijając herbatę, która podróżuje w osobnej, dziesięcio kilogramowej torbie, napiszę relację i wrzucę zdjęcia.
22 lutego 2013 r.
Nasza podróż zaczęła się 7 lutego 2013 r. o 22:00 we Wrocławiu. Wyruszyliśmy stąd samochodem do Paryża, gdzie dotarliśmy o godzinie 13 kolejnego dnia i zatrzymaliśmy się w hotelu na noc, by odpocząć przez podróżą samolotem kolejnego dnia. Po kilkugodzinnym odpoczynku, wieczorem wyruszyliśmy na ponowne spotkanie z wieżą Eiffela po 4 latach. Był to piątkowy wieczór. Duże korki, chaotyczny ruch na drodze, ciemno, zimno, ponuro i deszczowo. Paryż nie zachwycał.
Następnego dnia zostawiliśmy samochód pod hotelem i poszliśmy na wcześniej zlokalizowaną stację kolejki, jeżdżącej na lotnisko. Kupiliśmy bilety w automacie, skasowaliśmy w bramce, weszliśmy na peron i… przeczytaliśmy, że akurat w ten weekend pociąg nie jeździ, z powodu odbywających się prac technicznych. Całe szczęście w miarę szybko znaleźliśmy bezpłatny autobus zastępczy. Przybyliśmy więc na lotnisko dość późno, dzięki czemu, tak jakbyśmy lecieli biznes klasą, W punkcie odprawy biletowo-bagażowej otrzymaliśmy karteczki, uprawniające nas do skorzystania z osobnego stanowiska kontroli bezpieczeństwa, do którego nie było kolejki. Niedługo potem wsiedliśmy na pokład Airbusa A320 Saudi Arabian Airlines. Wrażenia – bardzo pozytywne. Dość duże odstępy między rzędami, odtwarzacz muzyki w każdym fotelu, podnóżek. Każdy dostał słuchawki, poduszkę, koc, zestaw z opaską na oczy, skarpetkami nasączonymi olejkiem aromatycznym 🙂, pastą i szczoteczką do zębów. Stewardessy rozdawały też gazety i menu z listą posiłków do wyboru.
Po 6 godzinach dolecieliśmy do Dżuddy w Arabii Saudyjskiej, gdzie mieliśmy czekać na przesiadkę 7 godzin. Po przylocie, wszyscy standardowo musieli przejść kontrolę bezpieczeństwa. Co ciekawe, były osobne punkty dla kobiet i mężczyzn. Oczywiście dla mężczyzn kilka, dla kobiet jeden 😉 Lotnisko raczej niewielkie i niespecjalne. Dużo ludzi różnych kultur. Kobiety z chustą na głowie, mężczyźni w długich galabijach lub… w wersji oszczędnościowej – ręcznikach. Chodząc po raz pierwszy po strefie bezcłowej bez alkoholu i przechadzając się po niewielkiej powierzchni terminala jakoś doczekaliśmy kolejnego lotu. Tym razem ogromnym, dwupoziomowym i czterosilnikowym, choć już nie najnowszym Boeingiem 747, w towarzystwie tym razem bardziej arabskim. Niestety nie zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni kulturą osobistą. Większość pchała się tak, jakby miejsca w samolocie nie były wyznaczone i spóźnionym groziły te stojące. Po dotarciu na swoje miejsce, zastaliśmy tam 3 uśmiechnięte arabki, udające, że nie rozumieją, że to nasze miejsca. Lot jakoś zleciał, choć widoczne było to, że o europejskie kierunki dbają bardziej. 😉
W niedzielę, 10 lutego, wylądowaliśmy w Kolombo. Po odebraniu bagaży i przebraniu się w letnie ubrania, odebraliśmy wynajęty samochód. Był to 7-osobowy minivan w japońskim stylu – Mazda Bongo. Długa, wąska i zwrotna.
Pierwsze chwile na ulicach Kolombo i okolic były dla nas szokiem. Takiego ruchu jeszcze nie widzieliśmy. To, że był lewostronny, przy prawdziwie szalonej jeździe kierowców, było prawie nieistotne. O szczegółach napiszę później. 🙂 Niestety, już w pierwszej godzinie jazdy (a może to jednak dobry wynik?), mieliśmy stłuczkę z autobusem na rondzie. Ciężko powiedzieć czyja to była wina. Akurat w pobliżu stał policjant. Tych „stójkowych” jest tam dużo. Wymienił kilka zdań z kierowcą autobusu (był spokojny), zapytał dokąd jedziemy i wskazał dalszą drogę. Niedługo potem zaliczylibyśmy także zderzenie czołowe z pędzącym autobusem, który nie przejmował się tym, że to on jest na naszym pasie. Uciekliśmy na pobocze. wtedy był to szok, w kolejnych dniach – już normalna sprawa.
Wkrótce, zmęczeni szalonym ruchem i szukaniem właściwej drogi, gdyż znaków drogowych jest bardzo mało i w tym rejonie prowadziły tylko do konkretnych dzielnic, a nie poza miasto, trafiliśmy na autostradę – jedyną na Sri Lance. Łączy ona na razie okolice Kolombo i stolicy Sri Dżajawardanapurakotte na środkowym zachodzie wyspy z Galle na południu. Dalsza część – z obu stron, jest w trakcie budowy. W momencie wjazdu na tę cywilizowaną, szeroką, pustą, równą drogę można było odetchnąć… Po godzinie zjechaliśmy w okolice miejscowości, w której wynajęliśmy dom – Hikkaduwy. Tu ruch był już mniejszy. Bardzo przyjemnie jechało się z otwartymi oknami, czując zapach wilgoci i zieleni, których nigdzie nie brakuje, a potem podziwiając widoczne z drogi plaże. Widać było także ślady po tsunami w 2004 roku. Opuszczone, brudne, walące albo już zawalone domy w pobliżu plaży. Wokół nich, miejscami nagrobki, obudowane kafelkami – takimi jak używa się w domu. To akurat częsty widok na wyspie, nie tylko nad morzem. Widocznie tam można chować ludzi wszędzie.
Dojechaliśmy do Hikkaduwy, ale zapomnieliśmy wydrukować wskazówek dojazdu do domu. Spytaliśmy więc tubylca, który wsiadł z nami do auta, pojechał do jednego znajomego, drugiego, zadzwonił tu i tam, aż w końcu pomógł nam znaleźć dom. Okazał się jeszcze piękniejszy niż na zdjęciach. Położony pośród puszczy, z eleganckim ogrodem i werandą. W środku duży salon z wysokim, spadzistym dachem (ok. 6 metrów) i wiatrakami – znacznie lepszymi niż klimatyzacja. 3 sypialnie, 3 łazienki, świetnie wyposażona kuchnia. Wszystko w eleganckim, surowym stylu, trochę nawiązującym do czasów kolonialnych. Na pożegnanie, właściciel domu przestrzegł nas przed tubylcem (swoją drogą bardzo miłym), który pomógł nam tu dotrzeć. To lokalny dealer heroiny. Czyli „zadarliśmy” z mafią narkotykową… A my tylko o drogę chcieliśmy zapytać… 🙂
Zbierało się na burzę, gdy zadowoleni, stojąc na tarasie na I piętrze obserwowaliśmy małpy, skaczące po drzewach wokół domu. W pewnym momencie, bardzo blisko nas uderzył piorun. Aż wywaliło korki. Całe szczęście tylko tyle. Miło było usiąść na werandzie po tylu godzinach podróży, słuchając tropikalnego deszczu. Na zakończenie dnia, wybraliśmy się do poleconej nam przez właściciela domu restauracji – Top Secret. Od pierwszego dnia została naszą ulubioną i chodziliśmy tylko tam. Podobnie zresztą jak wszyscy turyści z Hikkaduwy. Stoliki wprost na plaży, delikatna, choć wieczorami bardziej rozrywkowa muzyka, palące się ognisko, szum oceanu w tle, gwiazdy nad nami no i pyszna kuchnia. Tuńczyki, rekiny, barakudy (lokalna drapieżna ryba), curry…
Kolejnego dnia, wstaliśmy dość późno, w przeciwieństwie do puszczy, której mieszkańcy już po wschodzie słońca zaczęli wydawać intensywne odgłosy. Wstąpiliśmy na kolorowy targ owocowy i śmierdzący targ rybny w Galle, po drodze na jedną z ładniejszych plaż – Mirisę. Przykładowe ceny – kokos do picia (czyli z „wodą”, bez wiórków kokosowych) – 80 groszy, kilogram świeżego tuńczyka – 20 zł. Po drodze, wzdłuż oceanu, mijaliśmy „stanowiska” rybaków – to po prostu długa gałąź wbita w dno z małym siedziskiem. Między innymi w taki sposób tubylcy łowią ryby. 🙂
Plaża Mirisa to jedno z niewielu turystycznych miejsc na wyspie. Faktycznie jest bardzo ładna. Dominuje na niej jamajska atmosfera – kolorowo, rozbrzmiewa reggae i mnóstwo surferów z kręconymi włosami i blond pasemkami. Chcieliśmy tam coś zjeść, ale po wizycie w brudnej toalecie i zajrzeniu przy okazji do kuchni, okazało się, że w toalecie jest jednak względnie czysto. Zrezygnowaliśmy. Co ciekawe, 5 zadowolonych z siebie pracowników siedzi sobie przy plaży i nic nie robią. 🙂
Następnym punktem tego dnia była 39-metrowa, betonowa statua Buddy na północ od miasta Matara. Wokół niej wybudowano tarasy, po których mogą chodzić zwiedzający, a pod samym buddą, w podziemiach jest mnóstwo korytarzy z namalowanymi scenami z życia buddy. Łącznie 23 tysiące obrazków. Była tam także lista fundatorów świątyni, wśród których byli także Polacy. Przewodnik objaśnił nam w skrócie na czym polega buddyzm i jak żyją mnisi. On sam, wszechstronnie wykształcony (kilka języków obcych), był jednym z nich, lecz zrezygnował, ponieważ jako jedyny z rodzeństwa nie założył rodziny i musiał zająć się schorowaną matką.
Wieczorem, po zakupach na targu owocowym, zrobiliśmy w domu pyszne koktajle. Z ananasem, papają, marakują, mlekiem kokosowym, laską wanilii, truskawkami i arbuzem w różnych konfiguracjach. Tak nam zasmakowały, że robiliśmy je codziennie. Pijąc, słyszeliśmy w tle cykanie świerszczy i czasem kłótnie małp.
Pewnego dnia wybraliśmy się do Parku Narodowego Udawalawe, oddalonego o 180 km od domu. Ile zajmuje droga? Google twierdzi, że 3 godziny. Praktyka pokazuje, że 6 godzin. Po dotarciu wynajęliśmy specjalnego jeepa na 3 godziny z kierowcą i wjechaliśmy na teren parku. Słonie, bawoły, kameleony, małpy, krokodyle, orły, tukany i inne piękne ptaki żyjące w tym przestronnym parku (nie było tam puszczy) – zobaczycie na zdjęciach. W drodze powrotnej, późnym wieczorem, zostaliśmy zatrzymani przez policję, która o tej porze często kontroluje kierowców. Otworzyłem szybę, powiedziałem „Hello”, policjant się uśmiechnął i pokazał ręką, żeby jechać. 🙂
Kolejny dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek na plaży. Podczas spaceru wzdłuż plaży spotkaliśmy rybaków, wciągających sieci na ląd. Przyłączyliśmy się. W międzyczasie niebo się zachmurzyło i zaczął mocno padać deszcz, ale w tym klimacie jest on niestraszny. Tylko nas orzeźwił. Podczas wciągania sieci, mówiący po angielsku Syngalez (druga nacja na Sri Lance to Tamilowie), z zainteresowaniem zadawał nam różne pytania. Po dłuższej chwili, zobaczyliśmy złapane ryby. Trochę ich było, ale jak na pracę ponad 20 osób (na plaży i na charakterystycznej, wąskiej łódce na morzu jednocześnie), mogłoby być więcej. 🙂 Do tego, ryby są tam bardzo tanie, więc nie jest to zbyt dochodowa praca.
W tym miejscu, jako przerywnik, chciałbym napisać o zaobserwowanej przez nas, nietypowej „kulturze kolejkowej”. Stojąc na przykład w kolejce w banku, do odprawy na lotnisku lub nawet do toalety, jeśli nie stoi się tuż za plecami aktualnie obsługiwanej osoby, jest prawie pewne, że ktoś się przed nas wepchnie. Bez skrępowania, a czasami nawet z uśmiechem na ustach.
Drugie spostrzeżenie dotyczy ruchu drogowego. Same drogi nie są tragiczne, jednak duże natężenie ruchu i dość duże zagęszczenie miejscowości powodują, że pomimo wrażenia szybkiej i szalonej jazdy, średnia prędkość jest bardzo niska. Co do stylu jazdy – na początku wydaje się absolutnie szalony. Ciągłe wyprzedzanie, nawet na zakrętach i bez widoczności, wyjeżdżanie komuś z podporządkowanej drogi lub pobocza prosto pod koła jest normalne. Podobnie wszechobecny klakson, informujący o tym, że kierowca wyprzedza i prosi o ułatwienie tego manewru przez wyprzedzanego. Piesi, w praktyce, pierwszeństwa nie mają nigdzie, nawet na pasach. Ale wiedzą o tym, więc są bardzo ostrożni. 🙂 Na szczególną uwagę zasługują autobusy – stare, potężne Leylandy. Każdy z nich jest wymalowany w innym stylu. Przypominają ujęcia z filmów o Indiach. Jeżdżą wszędzie, bardzo często i pomimo przystanków… najszybciej ze wszystkich. Ich kierowcy są jak kaskaderzy, nie boją się żadnego manewru. Wyprzedzają na zakręcie, bez widoczności – nie szkodzi, najwyżej potencjalna ofiara, gdy zobaczy przed sobą migające długie światła pędzącego autobusu, będzie musiała zjechać na pobocze. I to wszystko po to, by za pół minuty zatrzymać się na przystanku i za chwilę powtarzać podobny wyczyn. Tak jak pisałem, na początku wydaje się to absolutnym szaleństwem. Po czasie, zauważa się, że tym pozornym chaosem kieruje jakiś „logos”, ma on jakieś prawa. Poznanie i umiejętne ich stosowanie zapewnia stosunkowo bezpieczną jazdę. Na tyle przejechanych kilometrów widzieliśmy tylko kilka wypadków, do tego niegroźnych.
Ostatni dzień przed powrotem poświęciliśmy na wyprawę na plantacje herbaty, położone w górach, w centrum wyspy. Dla mnie, jako miłośnika herbaty było to chyba największe przeżycie. Góry, cisza, duża przestrzeń, piękna, ciemna i głęboka zieleń herbaty, kolonialna atmosfera, uśmiechnięte zbieraczki, małe wioski, w których radośnie witały nas dzieci swoim „Bye!”… Nie wiem czy wiecie, ale gdyby nie choroba, która w przeszłości zniszczyła plantacje kawy, to pewnie Sri Lanka znana byłaby z kawy, a nie herbaty, wprowadzonej w jej zastępstwo. Będąc w tym rejonie, chcieliśmy zobaczyć także wodospady. Dwa nam się udało, ale droga do kolejnego, w którym mieliśmy się wykąpać, dumnie nazwana „A7” okazała się klepiskiem z piasku w budowie… O tyle dobrze, że wróciliśmy do domu inną trasą, w tym 40 km odcinkiem drogi o najniższej kategorii – i na niej widoki były najpiękniejsze. Choć gonił nas czas, co chwilę stawałem, żeby zrobić zdjęcie.
Kolejnego dnia wstaliśmy wcześnie rano, by dotrzeć na lotnisko. Na początku komfortowa jazda autostradą, a potem znowu Kolombo – tym bardziej bardziej oswojone. Ale nadal bez znaków kierujących na lotnisko lub choćby orientacyjnie w stronę innego miasta. Po drodze napotkaliśmy na ulicy odświętny pochód. Mnóstwo oryginalnie ubranych dzieci, a nawet słoń…
Na lotnisku, przy odprawie biletowo-bagażowej, poza tym, że wepchnął się przed nas tubylec, obsługujący nas Pan kilka razy zwracał uwagę, że podczas wejścia do samolotu Saudii musimy mieć już długie spodnie. Następnie lot, czekanie w Arabii Saudyjskiej, Paryż i Wrocław. Od wyjścia z domu na Sri Lance do wejścia do domu we Wrocławiu minęły 44 godziny.
Jednak piękne i intensywne przeżycia podczas tego tygodnia wynagradzają wszelkie trudy podróży – na samą Sri Lankę, na miejscu, by cokolwiek zobaczyć i z powrotem. Już za kilka lat, zwiedzanie będzie wygodniejsze, gdy skończy się budowa autostrady z Kandy w centrum wyspy, przez zachód, aż na południe. Choć z drugiej strony nawet ciężka droga ma swój urok. Wszystko ma swoją wartość.
Gdy za oknem pada śnieg, a ja popijam cejlońską herbatę,
pozdrawiam obecnych i przyszłych podróżników.