👉 wspaniała, bardzo różnorodna przyroda
👉 od bezkresnych przestrzeni zachwycającej Trasy Panoramicznej 🏜, wodospadów, skał o fantazyjnych kształtach rzeźbionych przez wiatr i wodę ⛰
👉 przez kilkudniowe safari na sawannie ⛺️🐘🦏🐅
👉 kilometrowe plaże na południu 🏖,
👉 parki narodowe nad oceanem
👉 surowy przylądek Igielny, gdzie kończy się Afryka i spotykają ze sobą Ocean Atlantycki i Indyjski 🌊
👉 aż do wielkomiejskiego Cape Town, w którym można poczuć się jak w USA
👉 dobra infrastruktura turystyczna, sprawiająca, że atrakcje są dostępne, właściwie przygotowane, ale nie odbierająca im naturalności, dzikości, nie psująca ich komercją i czerwonym sznurkiem jak w muzeum.
👉 przemili ludzie i doskonała kuchnia w dobrej cenie
Zainteresowany? Zapytaj o ofertę dla siebie!
RPA, Republika Południowej Afryki. Zawsze chciałem odwiedzić ten kraj, aż w końcu, jak zawsze, znalazła mnie okazja, tzn. okazyjny lot. Niestety z bardzo męczącym rozkładem, rozpoczynający się aż z włoskiego Triestu i z wieloma przesiadkami, ale warto było.
Po powrocie z wycieczki mówiłem – i dalej mówię – że gdy ktoś, kto może odbyć jedną podróż w życiu spytał mnie o radę odnośnie kierunku, poleciłbym mu RPA. Wspaniała, bardzo różnorodna przyroda, od bezkresnych przestrzeni zachwycającej Trasy Panoramicznej, wodospadów, skał o fantazyjnych kształtach rzeźbionych przez wiatr i wodę, przez safari na sawannie, do kilometrowych plaż i parków narodowych nad oceanem, surowego przylądka Igielnego, gdzie kończy się Afryka i spotykają ze sobą Ocean Atlantycki i Indyjski. Do tego dobra infrastruktura turystyczna, sprawiająca, że atrakcje są dostępne, właściwie przygotowane, ale nie odbierająca im naturalności, dzikości, nie psująca ich komercją i czerwonym sznurkiem jak w muzeum. Co więcej, przemili ludzie i doskonała kuchnia w dobrej cenie. Nigdzie nie jadłem lepszych i tańszych steków z polędwicy wołowej czy morszczuków, ryby nr 1 w RPA. Zacznijmy opowieść!
Dzień 1 – Polska, Triest, Rzym, Kair
Wylot o 06:30 z Triestu, 5h w Rzymie, 7h w Kairze.
Po nocnej jeździe z Polski, późną nocą dotarliśmy na lotnisko w Trieście. Niewielkie i przyjemne. O 06:30 wylecieliśmy do Rzymu Alitalią, gdzie czekało nas 5 godzin przesiadki (przynajmniej zjedliśmy pizzę), następnie lot również Alitalią do Kairu, tam 7 godzin przesiadki i następnie 9-godzinny lot do Johannesburga EgyptAir. EgyptAir okazał się linią lepszą niż Alitalia. Piszą to, nie wiem jak to wytrzymaliśmy. Ale już sobie przypomniałem. Zastosowałem moją strategię wyboru miejsc. Czyli lecąc w czwórkę, wybrałem nam 2 środkowe, 4-osobowe rzędy i każdemu miejsce na skraju. W ten sposób nikt nie wybrał albo nikomu obsługa nie wybrała miejsc między nami, więc dla 4 osób mieliśmy 8 miejsc, 2 duże rzędy. Dlatego mogliśmy dość wygodnie, jak na samolot, pospać.
Dzień 2 – Pretoria
O 07:10 przylecieliśmy do Johannesburga. Wow, duże lotnisko, wszystko wygląda tak dość amerykańsko. Na przykład biura wypożyczalni samochodów to nie okienka o szerokości ramion dwóch klientów, ale całe biura, starannie utrzymane w stylistyce i kolorystyce danej firmy, z automatem do kawy, herbaty, poczekalnią. Jak w USA. Odebraliśmy nasz Toyotę Corollę, niestety w wersji Quest, czyli takiej budżetowej i ruszyliśmy w stronę Pretorii, gdzie zaplanowałem pierwszy nocleg. Johannesburg, nie mający zbyt dobrej opinii odnośnie bezpieczeństwa, a poza tym będący po prostu typowym dużym miastem bez szczególnych atrakcji, odpuściliśmy.
Kiedy zjechaliśmy z kilkupasmowej autostrady, z elektronicznym systemem poboru opłat typu viatoll (nasze auto miało takie urządzenie) do Pretorii, jednej z 3 stolic RPA (jest tu siedziba rządu), naszą uwagę zwróciły płoty domów. Często wysokie, betonowe i z drutami pod napięciem na szczycie. Ulice wyglądały całkiem ładnie, też typowo amerykańsko, przecinające się pod kątem prostym, z podobnymi znakami i światłami. Nie wydawało się niebezpiecznie. Dojechaliśmy do miejsca naszego noclegu, mimo, że w mieście, to utrzymanego w egzotycznej stylistyce.
Zdrzemnęliśmy się, a następnie pojechaliśmy zjeść coś i pozwiedzać centrum Pretorii. Udało nam się bezpłatnie zaparkować dość blisko centrum. Po drodze przeszliśmy obok Domu Krugera – prezydenta RPA z końca XIX wieku i twórcy Parku Narodowego Krugera, najpopularniejszego w kraju. Dalej mieliśmy wrażenie, że gdyby kogoś tu przeteleportować i zapytać gdzie jest, odpowiedziałby, że w USA. Centralny plac miasta, wokół którego skupiała się kolonialna zabudowa, m.in. pierwszy parlament RPA, Church Square, był dość rozkopany, więc nas nie urzekł. W drodze do restauracji, gdzie mieliśmy zjeść (jak zawsze Mapy Google okazały się pomocne) przeszliśmy przez targ warzywno-owocowy i stragany właściwie ze wszystkim. Czuć było, że to miasto żyje.
Miejsce, w którym zjedliśmy, było dość europejskie, „modne”, chyba nawet bardziej imprezowe niż restauracyjne, bo mimo późnego popołudnia już szykowali scenę i DJ-kę na wieczór. Ale dania miały akcenty afrykańskie, np. biała, podobna do ryżu „kaszka” (?), używana w roli ziemniaków z charakterystycznym sosem do nadania jej smaku, którego raczej sama nie miała. Do tego szef kuchni sam przyszedł opowiedzieć o tym, co mamy na talerzu. A piwo było dość dobre. I za wszystko zapłaciliśmy ok. 20-25 zł od osoby.
W drodze powrotnej do samochodu znowu przeszliśmy znów przez targ. Kiedy do niego wróciliśmy, naszą uwagę zwróciły czarne, stalowe felgi. Hm, chyba w takim razie nie miał kołpaków. Dopiero dzień później, w trasie, zauważyłem, że jeden kołpak jest. Popatrzyłem na zdjęcia w telefonie z lotniska i faktycznie, wszystkie 4 były podczas odbioru. Czyli podczas 2-godzinnego postoju ukradziono nam 3 kołpaki. Ale nie zraziliśmy się tym. Pretoria też nie jest najbezpieczniejszym miastem, w reszcie kraju jest dużo lepiej.
Pojechaliśmy do Voortrekker Monument, pomnika na wzgórzu upamiętniającego tzw. Wielki Trek (migrację Burów z Kolonii Przylądkowej na wschód i północny wschód południowej Afryki w latach 30. i 40. XIX wieku – jak mówi Wikipedia), z widokami na całe miasto, ale odstraszyła nas cena wjazdu na teren obiektu.
Pojechaliśmy więc dalej do Union Buildings, siedziby rządu i prezydenta. Bardzo ładne miejsce, także na spacer wśród zadbanych ogrodów. I z pomnikiem Nelsona Mandeli, z którym każdy chciał mieć zdjęcie.
Dzień 3 – Trasa Panoramiczna
Po dobrym śniadaniu w naszym tropikalnym pensjonacie wyruszyliśmy w trasę. Naszym celem konkretnie była Trasa Panoramiczna (Panoramic Route), biegnąca wzdłuż brzegu Kanionu Rzeki Blyde, na północny-wschód od Pretorii, równolegle do Parku Narodowego Krugera. Trwająca około 4 godziny droga najpierw prowadziła szeroką autostradą, a później coraz bardziej lokalnymi drogami, zapowiadającymi przygodę, jaka nas czeka.
Pierwszym punktem trasy były wodospady Mac Mac Falls.
Drugim punktem trasy było Okno Boga (God’s Windows). Jeden z najważniejszych i najpiękniejszych punktów widokowych, o czym niestety nie mieliśmy się okazji przekonać, przez gęstą mgłę, utrzymującą się od poprzedniego dnia, jak powiedziała nas obsługa. Podobnie nie zobaczyliśmy za dużo w Kanionie Kolorado w USA w 2012 roku, przez mgłę. I wtedy jeszcze śnieg. No trudno. Rekompensatą była zaczynająca się przy tym punkcie widokowym ścieżka przez puszczę, na kilkunastominutowy spacer. Niesamowity klimat. Przesuwająca się mgła, głęboka zieleń, wilgoć. Jak w filmie przygodowym.
Trzecim punktem trasy był wodospad Lizbon Falls. Nie mogłem się powstrzymać przed wybraniem tylko kilku zdjęć.
Czwartym punktem trasy był wodospad Berlin Falls.
Piątym punktem trasy były niesamowite skalne formacje, wyrzeźbione przez rzekę Blyde, Bourke’s Luck Potholes. Zanim jednak doszliśmy do skał, spotkaliśmy dziewczynki ćwiczące taniec. Świetna energia.
Co do formacji skalnych – ciężko było przestać robić drugie, trzecie i dziesiąte takie samo zdjęcie. Cud natury. Wracając do samochodu spotkaliśmy małpy, skaczące po drzewach i dachach toalet.
Szóstym punktem trasy był punkt widokowy Trzy Chaty (Three Rondavels). Podobnie jak poprzednie punkty widokowe czy wodospady, płatny. Większym problemem było jednak to, że już był zamknięty. Strażnik przy bramie, kilka minut drogi przed samym punktem widokowym, jednak pozwolił nam wjechać. Dzięki temu nacieszyliśmy się niesamowitym widokiem, już bez żadnych mgieł i takim zachodem słońca…
Program zwiedzania został w pełni zrealizowany. Niesamowity dzień. Później, już w ciemnościach, po pustych i szerokich drogach, podjechaliśmy pod sam Park Narodowy Krugera, do Phalaborwa, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg, po to, by kolejny dzień zacząć od razu od safari. Zjedliśmy pysznego steka z polędwicy wołowej i poszliśmy spać.
W tej okolicy, Phalaborwa, akurat były komary. Później, w parku Krugera już ich nie spotykaliśmy, ale że cały obszar zagrożony był występowaniem malarii, już wcześniej, zgodnie ze schematem dawkowania, braliśmy Malarone.
Dzień 4 – I dzień safari w Parku Krugera
Po śniadaniu, zatankowaniu i wybraniu pieniędzy z bankomatu, podjechaliśmy do bramy Parku Krugera. Tam dopełniliśmy wszystkich formalności, opłaciliśmy wstęp (ok. 100 zł/os/dzień w parku, bez noclegu w tej cenie) i wjechaliśmy. Początek kolejnej przygody!
Park Narodowy Krugera został założony w 1898 roku. Ma ok. 350 km długości i 60 km szerokości, a cała jego powierzchnia przekracza 2 miliony hektarów. Spotkać w nim można tzw. Wielką Piątkę Afryki, do której zaliczają się: lew afrykański, lampart plamisty, bawół afrykański, nosorożec czarny, słoń afrykański.
Co do zasad zwiedzania, po parku jeździ się własnym samochodem. Zwykłym, nie koniecznie terenowym, ponieważ drogi są albo asfaltowe (główne) albo utwardzone (boczne), na tyle, że każdy samochód sobie poradzi. I to jest piękne! Uwielbiam niezależność. Oczywiście można też dołączyć do wycieczki zorganizowanej.
W parku obowiązuje ograniczenie do 50 km/h na drogach asfaltowych i 40 km/h na drogach utwardzonych. Są znaki ostrzegające o fotoradarach, ale żadnego nie widzieliśmy, widocznie używają przenośnych. Po parku można jeździć jedynie od świtu do zmierzchu (mniej więcej, są podane konkretne godziny dla danego miesiąca), a na noc należy park opuścić albo zameldować się w obozie.
Mając więc na uwadze ograniczenie prędkości i konieczność dotarcia do obozu do określonej godziny, co ma sens, ponieważ po zmierzchu naprawdę można nie zauważyć słonia przy drodze, trzeba starannie zaplanować trasę na każdy dzień. Zrobiłem to jeszcze w Polsce, włącznie z rezerwacją 2 noclegów na terenie parku, biorąc pod uwagę i dystans możliwy do przejechania danego dnia, jak i atrakcyjność poszczególnych tras pod względem zwierząt, jakie z większym lub mniejszym prawdopodobieństwem można spotkać w określonych rejonach.
Wjechaliśmy do parku. Prosta droga, na lewo i prawo raczej sucha i niezbyt bujna roślinność. Po kilku minutach, pierwszy okaz – bawół! Niedługo później skręciliśmy na boczną, utwardzoną drogę, a tam po chwili ujrzeliśmy rodzinę słoni, kąpiących się w jeziorze. Piękny moment.
Tego dnia zrobiliśmy około 200 kilometrów. Wszystko najlepiej, choć i tak nie w pełni, oddadzą zdjęcia.
Kiedy zbliżał się zachód słońca, a właściwie moment po, dotarliśmy do obozu Orpen, gdzie mieliśmy 15 minut na zameldowanie się i zrobienie szybkich zakupów w obozowym sklepiku. Wszystkie obozy utrzymane są w drewniano-zielonej kolorystyce, prezentują naprawdę dobry poziom, a w równie stylowym sklepiku można kupić i podstawowe produkty spożywcze, jak i pamiątki. Większe obozy mają nawet restaurację (i to dobrą) oraz stację benzynową.
Po otrzymaniu kluczy, opuściliśmy obóz Orpen i pojechaliśmy do naszego docelowego obozu (nieposiadającego recepcji) kilka minut dalej – Tamboti. Zdziwiło nas, że przy otwartej bramie wjazdowej nikogo nie było. Nie zamykają jej na noc? A nawet w dzień, kto pilnuje, żeby żadne zwierzę nie weszło do środka? Później okazało się, że wjazd do obozu wyłożony jest lekko zapadającymi się pod wpływem ciężaru rurami, między którymi są szpary, więc dla zwierząt może być to odstraszająca powierzchnia, a poza tym płot jest pod napięciem.
Dotarliśmy do naszych tentalowów, czyli bungalowów, ale zbudowanych z grubej, namiotowej plandeki. Normalne pokoje, z normalnymi łóżkami, z normalną pościelą, prądem, tarasem i lodówką na tarasie (zamykaną w metalowej szafce przez małpami, które jakoś na terenie obozu mogą jednak być). I widokiem na wyschniętą rzekę oraz księżyc i gwiazdy. Łazienki były wspólne, czyste i wygodne. (Zdjęcia są już z rana kolejnego dnia)
Wracając ciemną ścieżką z wieczornej kąpieli, już po przygotowanej przez nas kolacji i pysznym południowoafrykańskim winie, kiedy powietrze było już przyjemnie letnie i wilgotne, patrząc na gwiazdy i słysząc z oddali ryki zwierząt, w tym lwa (wśród nas był specjalista odnośnie takich spraw, więc potwierdził), pomyślałem, że mam wspaniałe życie. Doceniam to i dziękuję za nie.
Dzień 5 – II dzień safari w Parku Krugera
Po śniadaniu na tarasie naszych tentalowów ruszyliśmy po raz drugi na 10-godzinne safari.
Powoli zaczynały nam się nudzić antylopy, słonie, zebry i żyrafy. Nie zatrzymywaliśmy się już dla nich. Liczyliśmy na spotkanie z drapieżnikami, o co było dużo trudniej. Tego dnia jednak udało nam się spotkać lwa, konkretnie lwicę. Było to jedyne takie spotkanie. Zatrzymaliśmy się za wysokim Jeepem z wycieczką, która czegoś wypatrywała w oddali. Mają przewodnika, może wie, gdzie można liczyć na coś ciekawszego. Chwilę poczekaliśmy i z pobocza, z wysokiej trawy, nagle wyszła lwica. Nasze auto stało najwyraźniej na jej przetartym szlaku, ponieważ musiała je ominąć przechodząc obok bagażnika i po kilku chwilach tak samo jak się pojawiła, zniknęła w wysokiej trawie. Przez chwilę była metr od naszego samochodu. Niesamowite emocje. Zrozumieliśmy, że zakaz wysiadania z samochodu ma sens. Gdyby ktoś z nas wysiadł i stał na drodze, zauważyłby ją, gdyby była tuż przy nim. Niestety moje towarzystwo, w celu zrobienia jak najlepszych zdjęć, wielokrotnie wysiadało. Cóż, byli dorośli. Oprócz lwicy, tego dnia z drapieżnych zwierząt spotkaliśmy jeszcze hienę (zdjęcie niestety nie wyszło).
Krótko przed zachodem słońca przybyliśmy do naszego nowego obozu – Skukuza. Ze stacją benzynową i restauracją. Tam spaliśmy w typowo hotelowych, komfortowych bungalowach, choć utrzymanych we wspomnianej brązowo-zielonej stylistyce. Zrobiliśmy zakupy i poszliśmy do restauracji na pysznego steka na tarasie, tuż nad rzeką. Nad nami świeciły tysiące gwiazd. (Zdjęcia są częściowo z rana następnego dnia)
Dzień 6 – III dzień safari w Parku Krugera
Rano, po wyjściu na taras, zauważyłem, że lodówka jest otwarta, a na ziemi leżą dwa jogurty. Brakowało jednego. Najwidoczniej pawian ukradł, przed czym tak ostrzegają kartki na drzwiach. Zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy na trzeci dzień 10-godzinnego safari.
Byliśmy coraz bardziej żądni rzadziej spotykanych zwierząt. Większość nie robiła już na nas wrażenia. Dopiero pod koniec dnia i całego 30-godzinnego safari, udało nam się zobaczyć nosorożce. Na początku w oddali, a później bardzo blisko. Piękne przeżycie.
Przygoda dobiegła końca. Po zachodzie słońca opuściliśmy bramy parku, wjechaliśmy na most i zauważyliśmy… hipopotama na brzegu rzeki! Do tej pory widzieliśmy je jedynie ledwo wynurzone z wody, oprócz jednego małego (o którym przypomniałem sobie dopiero oglądając zdjęcia). Ostatecznie nie udało nam się zobaczyć lamparta, ale i tak byliśmy zachwyceni tymi 3 dniami pełnymi wrażeń. 10 godzin jazdy dziennie wcale nas nie męczyło.
Ruszyliśmy w 4-godzinną drogę powrotną do Johannesburga. Kolejnego dnia czekał nas lot do Port Elizabeth, więc nocowaliśmy w okolicy lotniska. Po 14 godzinach jazdy tego dnia byłem nieco zmęczony.
Dzień 7 – Port Elizabeth
Po godzinie 13 przylecieliśmy do Port Elizabeth tanią linią Mango. Z samolotu widzieliśmy ciągnące się wzdłuż wybrzeża kilometrowe (i chodzi tutaj o szerokość, a nie długość!), pustynne plaże nad granatowym oceanem (tutaj jeszcze Indyjskim). Odebraliśmy nowy samochód, tę samą Toyotę Corollę Quest i zameldowaliśmy się w przyjemnym pensjonacie.
Południowa część RPA zmaga się z problemami suszy. Nie odsala się tam wody morskiej. Jeśli nie pada przez dłuższy czas – jest problem. W hotelowych łazienkach i toaletach w restauracji wiszą plakaty zachęcające do 90-sekundowego prysznica, zakazujące podlewania ogródka itp., a gdzieniegdzie nawet baseny są zamknięte. Skrajnością i już niestety głupotą, jest zakręcanie kranów w publicznych toaletach czy restauracjach. Obok jest oczywiście płyn antybakteryjny, być może zabija wszystkie bakterie, ale nie jest zbyt przyjemny, a ręce po nim dalej się kleją, jak nie bardziej. Uważam, że to oszczędność wody kosztem zdrowia publicznego. Dlaczego nikt nie zainteresował się spłuczkami do toalet, które po każdym użyciu leją nawet 9 litrów wody? Nie ma tam nawet przycisków typu pół spłukania. A można byłoby pomyśleć nawet o spłuczkach ciśnieniowych, jak w samolocie, potrzebujących jedynie 2 litry wody. W tych 9 litrach wody kilkanaście osób mogłoby umyć ręce. A z lepkiego żelu antybakteryjnego może nie chcieć skorzystać. Zresztą tak samo jak z wody, co niestety jest częstym widokiem w publicznych toaletach…
Odpuściliśmy sobie zwiedzanie kolonialnego Port Elizabeth. Pojechaliśmy na plażę do Sardinia Bay. Pusta, ogromna, pustynia. Cudownie. Nie było zbyt ciepło, ale wciąż przyjemnie. Wracając z niej, nasyceni stekami z polędwicy wołowej przez ostatnie dni, poszukałem w Googlach miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść jakieś owoce morza. Udało się. Trafiliśmy do niesamowitego miejsca (Fish Finder), w którym zjedliśmy morszczuka z grilla i kalmary. Wszystko pyszne i niedrogie.
Dzień 8 – Park Narodowy Tsitsikama, Nature’s Valley i Knysna
Po dobrym śniadaniu, ruszyliśmy w drogę do Knysny, gdzie zaplanowaliśmy kolejny nocleg. Na chwilę zatrzymaliśmy się przy plaży znanej ze sprzyjających warunków do surfingu, w Jeffreys Bay (Supertubes). Ulice i domy – jak w Kalifornii.
Pierwszym punktem trasy był Park Narodowy Tsitsikama. Krótko przed skrętem w jego kierunku, w stronę oceanu, zatrzymaliśmy się na moście biegnącym nad kanionem, który później mieliśmy okazję podziwiać od drugiej strony, strony oceanu, już w parku.
A w samym parku, czekały nas takie widoki jak poniżej. W nim też można było wynająć domek, od oficjalnej organizacji zajmującej się parkami w RPA – SANParks. Muszę pochwalić przygotowanie obu parków – Krugera i Tsitsikama. To idealny kompromis między ich dostępnością (np. bez konieczności maszerowania cały dzień), podstawową infrastrukturą typu oznakowane ścieżki, tablice informacyjne, a zachowaną naturalnością i dzikością. Nie było tam stoisk z goframi, bokserem i zapiekanką XXL reklamowaną na migających tablicach LED. Jedna, dobra restauracja, wypożyczalnia kajaków, kilkanaście jednolitych domków dobrze wpasowujących się w naturę i tyle.
Drugim punktem trasy była dolina Nature’s Valley. Tego dnia dość zamglona i tajemnicza. Powietrze pachniało świeżością. Wspięliśmy się na punkt widokowy i cieszyliśmy takim widokiem.
Już po zachodzie słońca dojechaliśmy do Knysna, dość turystycznego miasta nad zatoką i ujściem rzeki o takiej samej nazwie, znanego z festiwlu ostryg, podczas którego zjada się ich tam ponad 200 tysięcy. Centrum, przez które przejechaliśmy tętniło życiem. Dlatego nocleg zarezerwowaliśmy na uboczu, w Brenton, z widokiem na morze, który mogliśmy podziwiać dopiero rano. W mieszkaniu było trochę chłodnawo, w końcu trwała południowoafrykańska jesień. Odwrotnie niż u nas, gdzie była wiosna.
Dzień 9 – Knysna
Ten dzień spędziliśmy na pobliskiej plaży Brenton-on-the-Sea. Piękna. Było dość ciepło. Przeszedłem się do końca plaży, aż do Buffels Bay. Też ładne miasteczko. Południe RPA przypomina mi trochę Stany, Kalifornię. Wszystko jest dość eleganckie, przestronne. Dałoby się tu żyć.
Wieczorem poszliśmy do restauracji znalezionej w Mapach Google i/lub na TripAdvisorze. Z owocami morza. Dość na uboczu, ale za to ze wspaniałym jedzeniem, dobrymi cenami i paleniskami, które grzały nas w plecy chłodnym wieczorem. Spróbowaliśmy ostryg i morszczuka. Pysznie.
Dzień 10 – Cangoo Caves
Tego dnia było dość chłodno i padało. Postanowiliśmy więc pojechać do Jaskiń Cangoo (Cangoo Caves). Droga też była atrakcją.
Z dwóch tras – standardowej, nadającej się dla każdego i ekstremalnej, wybraliśmy tę drugą. Najpierw zrealizowaliśmy jednak trasę standardową, jak każdy.
Ta część jaskini została przygotowana poprzez usunięcie stalagmitów (rosnących od dołu) na potrzeby stworzenia ścieżek, a także hali koncertowej, w której przewodnik, twierdzący, że nie umie śpiewać, zaśpiewał nam tak:
Po zrealizowaniu trasy standardowej, inny przewodnik przejął naszą kilkunastoosobową grupę i zaczęliśmy podążać trasą ekstremalną. Polegała ona na przeciskaniu się przez różne szczeliny o zabawnych nazwach. Np. skrzynka pocztowa, do której należało się najpierw wsunąć, do góry, a następnie wysunąć z drugiej strony, głową w dół. Inna ciekawa szczelina, komin, wymagała wspinania się do góry, po skosie, w wąskim, pionowym i śliskim tuneli. Liczył się każdy krok i miejsce, w którym kładło się stopę, żeby skutecznie wyjść z komina. Dla osób z klaustrofobią ta trasa oznaczałaby zawał, bo nawet dla osób bez klaustrofobii bywa wyzwaniem. Po trzech godzinach wyszliśmy zmęczeni i bardzo zadowoleni.
Po przyjeździe do Knysny, poszliśmy w to samo miejsce z owocami morza.
Dzień 11 – Victoria Bay, Przylądek Igielny, Kapsztad (Cape Town)
Pora opuścić Knysnę i jechać do Kapsztadu (Cape Town). Zanim jednak opuściliśmy miasto, w którym właśnie odbywał się zlot starych samochodów, poświęciliśmy godzinę na przejście się wśród jeżdżącej historii.
Po niecałej godzinie jazdy zatrzymaliśmy się w Victoria Bay, niewielkiej i urokliwej miejscowości.
Następnie zatrzymaliśmy się przy Przylądku Igielnym (Agulhas), będącym najbardziej wysuniętym punktem Afryki na południe, gdzie umownie przebiega granica między Oceanem Atlantyckim i Indyjskim. Jest dość surowy, słabo zagospodarowany i nie zrobiono z niego ogromnej atrakcji turystycznej tak jak z konkurencyjnego Przylądka Dobrej Nadziei w Kapsztadzie, gdzie wstęp kosztuje 80 zł od osoby. I dobrze. Postawienie stopy na końcu Afryki uczciliśmy kolacją.
Wieczorem zajechaliśmy do Kapsztadu, konkretnie na przedmieścia, do Muizenberg, blisko plaży, gdzie wynajęliśmy dom do końca pobytu. Dom na osiedlu położonym na jeziorze. Z jednej strony domu jest ulica i podjazd, z drugiej ogród z przystanią, rowerem wodnym i kajakiem, którymi można popływać po okolicy. 4 sypialnie, 3 łazienki, ogromny salon, kuchnia, jadalnia, za 60 zł od osoby za noc. (Zdjęcia częściowo z poranka)
A jeszcze kilka kilometrów wcześniej przejeżdżaliśmy przez dzielnicę slumsów, domów z kartonu i blachy, oświetloną wysokimi lampami jak na stadionie. Smutne.
Dzień 12 – Kapsztad i okolice
Rano, kiedy wstało już słońce, dom i jego otoczenie wyglądały jeszcze piękniej. Zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy śniadanie, pojechaliśmy na najbliższą plażę. Później popływaliśmy rowerem wodnym przycumowanym do naszego pomostu po osiedlu. Leniwy dzień.
Szukałem ciekawego miejsca, żeby zjeść wieczorem. Znalazłem. Bardzo autentyczną, lokalną restaurację w dzielnicy, do której ponoć, ponoć, strach wjeżdżać. Mzansi. Ocena 5/5 na TripAdvisorze przy ponad 1300 opiniach. Niemożliwe. Restauracja nr 1 na 1085 w Kapsztadzie. Absolutnie nie luksusowa.
Zjechaliśmy z autostrady. Wjechaliśmy na teren tego… osiedla? Może nie slumsów, ale biednego. Niskie domy z byle czego. Tylna kanapa, złożona z osób raczej delikatnych, była przestraszona. W końcu nawigacja doprowadziła nas do celu. Pan ubrany w odblaskową kamizelkę od razu nas zauważył i pokazał, gdzie można zaparkować. Pilnował samochodów klientów. Weszliśmy do restauracji przez metalowe drzwi, bardziej kratkę, furtkę. Kilku muzyków żywo grało na drewnianych instrumentach. Wszyscy powoli schodzili się na kolację, ponieważ ta zaczyna się dokładnie o 19 i jest podawana w formie bufetu. Kiedy wszyscy goście się zeszli, muzyka ucichła, a „African Mama”, szefowa, powitała wszystkich i opowiedziała co dziś przygotowała. Czuliśmy się tam świetnie, tak swobodnie, domowo, udzieliła nam się radosna atmosfera.
Kiedy wszyscy już skończyli i podano deser, muzyka ponownie ucichła, a szefowa w jakieś 20 minut opowiedziała o historii tej restauracji. Początki nie były proste. Nie jestem pewien, czy dokładnie przytoczę tę historię, ale ogólny sens jest zachowany. Na początku był to klub jazzowy, ale ze względu na uciążliwość dla sąsiadów, zmieniono profil miejsca na restaurację. Niestety okolica jest biedna i nikt do niej nie przychodził. Już miała zostać zamknięta, kiedy uczniowie z międzynarodowej wymiany przebywający w okolicy zaproponowali wypromowanie jej w internecie. Szefowa była sceptyczna, ponieważ nie miała nawet komputera i internetu, musiała chodzić do kafejki, a poza tym, jak mogła konkurować swoją przydomową przybudówką z setkami eleganckich restauracji w tak urokliwych miejscach jak np. Wybrzeże Victorii i Alfreda? Jednak się udało. Dziś jak wspominałem, jest numerem 1 w Kapsztadzie. Dała pracę wielu ludziom z okolicy i sama jest szczęśliwa. Wiele osób proponuje jej ekspansję, nową lokalizację, oddziały, ale African Mama jest zadowolona z tego, jak jest. Wstaje i kładzie się szczęśliwa. Uśmiechnięci klienci dają jej energię. Nie była nigdy za granicą swojego województwa, poza jednym razem, kiedy zaproszono ją w roli niespodzianki na czyjeś urodziny (jakiegoś komika?) do Niemiec. Piękna, wzruszająca historia. I pokazująca, że sprzyjający globalizacji internet nie koniecznie musi być zagrożeniem dla lokalnego kolorytu, autentyczności, nie musi prowadzić do makdonaldyzacji społeczeństwa, lecz może wspierać godne zaistnienia inicjatywy. Oklaski, chwila muzyki na żywo i kolacja dobiegła końca. Świetne przeżycie. Aha, jedzenie oczywiście było bardzo dobre. Proste, domowe, ale dobre.
Dzień 13 – Kapsztad i Góra Stołowa
Przyszedł czas na zwiedzanie Kapsztadu. Zaczęliśmy od centrum (city). Zaparkowaliśmy w pobliżu Zamku Dobrej Nadziei. W okolicy odbywała się jakaś manifestacja. Przeszliśmy koło dworca autobusowego. Brudno, śmierdzi sikami, dużo bezdomnych. Greenmarket Square i okolica obfitowała w kolonialną architekturę. Dość spokojnie i przyjemnie.
Po zakupach pamiątek przeszliśmy do kolorowej dzielnica Bokaap i ta spodobała nam się bardzo. To zaledwie kilka ulic, ale za to w oryginalnym stylu.
Ogrody Kompanii prezentowały się całkiem dobrze.
Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy na Nabrzeże Victorii i Alfreda (Victoria and Alfred Waterfront). Duże centrum handlowe, połączone z restauracjami i sklepami na zewnątrz.
Przyszedł czas zwieńczyć zwiedzanie miasta jego panoramą, rozpościerającą się z Góry Stołowej (Table Mountain National Park). Miasto było dobrze widać już z parkingu pod kolejką na szczyt, ale mimo drogiego biletu na górę (ok. 100 zł), przeboleliśmy. Z góry widok był jeszcze lepszy, także na drugą stronę wybrzeża, w stronę zachodnich zatok (Cliffton, Camps Bay). Dzień zakończyliśmy stekiem w przyjemnej restauracji. Choć woda w kranach w toalecie była zakręcona.
Dzień 14 – Przylądek Dobrej Nadziei, Boulders Beach, Chepman’s Peak Drive
Tego dnia zaplanowaliśmy zwiedzanie Przylądka Dobrej Nadziei i okolic. Pierwszym punktem trasy była plaża Boulders Beach, zamieszkała przez setki pingwinów. Niesamowite miejsce.
Kolejnym punktem miał być Przylądek Dobrej Nadziei, chroniony w formie parku narodowego, więc spodziewaliśmy się opłaty za wstęp, ale nie 80 zł od osoby za możliwość podjechania nieco bliżej. Odpuściliśmy. Okolica i tak była piękna.
Następnie przejechaliśmy się Chapman’s Peak Drive, niesamowitą trasą wykutą w skałach leżących bezpośrednio przy oceanie. Jak z reklamy samochodu. Dzień zakończyliśmy kolacją z morszczukiem.
Dzień 15 – Kapsztad
Ten dzień, ostatni, spędziliśmy opalając się w ogrodzie i pływając kajakiem po osiedlu. Na plaży niestety było zimno i wiało. Wieczorem poszliśmy na pożegnalnego steka. Był jednym z lepszych. Warto pochwalić obsługę, ogólnie w RPA, jak i w tej restauracji. Kiedy jeden z nas otrzymał nieco żylastego steka i trochę się z nim męczył, ktoś ze stolika obok (nie my!) zwrócił na to uwagę obsłudze. Natychmiast stek został wymieniony, a szef kuchni przyszedł wyjaśnić, że teraz wybrał możliwie najdelikatniejszego. Do tego była promocja: 2 piwa w cenie 1. I to takie ambitne, rzemieślnicze. Więc wieczór był tym bardziej udany.
Dzień 16 – Kapsztad, Johannesburg, Kair, Rzym, Triest
Pora wracać. Zjedliśmy śniadanie, opuściliśmy dom, pojechaliśmy na lotnisko i oddaliśmy samochód. Był odebrany w Port Elizabeth – wypożyczenie typu one-way zaoszczędziło nam czas, paliwo i pieniądze. Po 15 wylecieliśmy z Kapsztadu do Johannesburga, a stamtąd przed 22 do Kairu. Tam czekała nas niestety bardzo długa przesiadka, następnie lot do Rzymu, później do Triestu i z Triestu droga samochodem do Polski.
Dzień 18 – Polska
Jesteśmy już w Polsce. Po 10 godzinach snu w nocy wstałem wykończony. Ale taki lot sobie wybraliśmy, nikt nie kazał. 🙂
Podsumowanie
Podróż do RPA była jedną z moich bardziej udanych podróży. Tyle wrażeń, z różnych kategorii, taka różnorodność przyrody, mili ludzie, wspaniała kuchnia, dobre ceny. Ciężko wymagać jeszcze więcej. Pisząc tę relację przywołałem z pamięci mnóstwo wspaniałych emocji. Gorąco polecam.