Gwatemala

👉 otoczona soczystą zielenią i wulkanami zabytkowa stolica Antigua Guatemala (porównywalna co najmniej do Hawany)
👉 spokojne i odizolowane od świata wioski wokół jeziora Atitlan
👉 rejs tropikalną rzeką Rio Dulce do Livingston z afrykańskim klimatem
👉 zabytkowe miasto na wyspie Flores
👉 jedne z najważniejszych w Ameryce Środkowej ruin Majów oraz park narodowy w Tikal

Zainteresowany? Zapytaj o ofertę dla siebie!

 

Gwatemala. Wiele osób coś o niej słyszało, ale nie do końca wie gdzie leży, a poza tym myli ją z Gwadelupą, francuską wyspą na Karaibach, mając jednak na myśli Guadalupe (znane z objawień Matki Boskiej), czyli Meksyk. Gwatemala leży na południe od Meksyku, z którym graniczy. Jest 3 razy mniejsza od Polski i zamieszkuje ją 15 milionów ludzi, z czego ok. 40% stanowią potomkowie Majów. To widać, w wyglądzie i ubiorze. Mimo, że Gwatemala posiada ok. 300 km linii brzegowej Oceanu Spokojnego (Pacyfiku) i ok. 100 km linii brzegowej Morza Karaibskiego (Zatoka Amatique), jest kierunkiem prawie zupełnie „nieplażowym”. Na wybrzeżu Pacyfiku plaże są ciemne, wulkaniczne, a turystyka nie jest rozwinięta. Z kolei na wybrzeżu karaibskim prawie całą długość wybrzeża zajmują ujście rzeki, tereny podmokłe i bagniste. Dojazd lądem możliwy jest tylko do jednego miasta i portu – Puerto Barrios. Do reszty (głównie niezamieszkałych) terenów dotrzeć można rzeką lub od strony morza.

Po co się więc tam przylatuje? Między innymi po spokój. Kraj jest przyjazny turystom, tzn. nie ma problemów z załatwieniem czegokolwiek, a ludzie są przemili, w taki życzliwy, spokojny, nienarzucający się sposób, z dużą dozą szacunku. Czyli nie na sposób arabski handlowy: Heloł maj frend łer ar ju from let mi szoł ju maj магазин (magazin) speszal prajs for ju albo angielski mechaniczny: Haj Marciiin, hał ar ju duiiiing?? Najs tu mit juuuu. I mimo, że turystów jest niewielu, w zasadzie tylko objazdowych i głównie samodzielnych, to nie wzbudzają sensacji i niezdrowego zainteresowania (gapienie się, rozmowy ewidentnie na nasz temat), nawet na wsi, daleko poza turystycznymi miejscami. A np. w Pekinie, stolicy Chin zdarza się, że ludzie robią zdjęcia turystom, także z ukrycia. Do Gwatemali przylatuje się także zobaczyć wspaniałą, tropikalną i zróżnicowaną przyrodę. To nie tylko nadmorskie równiny porośnięte dżunglą, ale też wulkany (najwyższy Tajumulco – 4220 m n.p.m.) i jeziora w pięknej scenerii, gdzie śmiało można zaplanować część wypoczynkową. I trzeci powód – zabytki kultury Majów, w tym te najważniejsze, leżące w zwartej dżungli po horyzont w Parku Narodowym Tikal.

Ale o tym wszystkim nie wiedziałem zbyt dużo kupując bilet do Gwatemali. Nie była ona krajem, o którym bym pomyślał nawet jako piętnastym, zapytany o najbliższe plany lub wymarzoną podróż. Szczególnie, że pół roku wcześniej byłem w Meksyku, na Jukatanie, czyli dość blisko.

Ale trafił się błąd cenowy w linii Aeromexico na loty z Amsterdamu. Z przesiadką w Mexico City, która przy powrocie pozwoliła na zobaczenie stolicy w kilka godzin. Dostępnych kierunków było dużo, w Ameryce Środkowej i Południowej. Chciałem kupić bilety do Peru, ale było już za późno. Na pocieszenie kupiłem lot do Gwatemali. I nawet jeszcze w samolocie myślałem: „trochę szkoda, w Ameryce Południowej byłem tylko w Brazylii, a Karaiby i pobliskie klimaty poznałem już dobrze”, jednocześnie potępiając się za swój perfekcjonizm. Problemy pierwszego świata. Całe szczęście – bardzo się myliłem. Gwatemala mnie zachwyciła i jak mało który kraj, przerosła oczekiwania. Podobnie miałem chyba tylko ze Sri Lanką. W wielu innych krajach też było wspaniale, ale spodziewałem się tego w większym stopniu niż teraz.

 

 

Przygotowania
 

 

Bezpieczeństwo

Kiedy już po kupnie biletu zacząłem czytać o Gwatemali i praktycznych aspektach podróży, trochę się przestraszyłem. MSZ, polskie czy brytyjskie (dużo więcej dokładnych i aktualnych informacji!) dość pesymistycznie postrzega kwestię bezpieczeństwa. Polskie MSZ o Gwatemali napisało tak:

Ameryka Środkowa to jedna z najbardziej niebezpiecznych części świata. W międzynarodowych statystykach zabójstw kraje regionu zajmują pierwsze miejsca. Nawet w uważanych za bezpieczniejsze państwach regionu z roku na rok zagrożenie przestępczością pospolitą i zorganizowaną systematycznie rośnie.

Biorąc powyższe pod uwagę, w całym regionie zaleca się rezygnację z podróży indywidualnych, w szczególności z wypraw pieszych, rowerowych, motocyklowych, a także własnym lub wynajętym samochodem. Bardzo często ofiarami napadów stają się zagraniczni turyści podróżujący wynajętymi busami. Bandyci z reguły wchodzą do pojazdu na stacjach benzynowych, podczas tankowania i postoju. Aby zminimalizować ryzyko, zaleca się podróżowanie samolotami i w większych, zorganizowanych grupach.

Całe szczęście przeciwwagą były internetowe relacje osób, które samodzielnie podróżowały po Gwatemali i nie doświadczyły niczego choćby nieprzyjemnego. Poza tym – nawet jeśli, to przestępczość dotycząca turystów ma charakter rabunkowy, to nie nasz europejski terroryzm. Prędzej więc życie można stracić we Francji, Belgii czy Anglii.

Na wszelki wypadek jednak zmieniłem pierwotny, bardzo intensywny plan podróży na tylko intensywny, w taki sposób, by do minimum ograniczyć jazdę nocą, nie jeździć pustkowiami i w pełni wykorzystywać dzień, czyli kłaść się i wstawać wcześnie. Jak się okazało – nawet wieczorem główne drogi są na tyle ruchliwe, że nie wyobrażam sobie, jak mogłoby tam dojść do napadu.

Zdrowie i szczepienia

Do ostatnich wydarzeń z marca 2017 r. nie szczepiłem się na nic i nie stosowałem żadnej profilaktyki poza częstym myciem rąk i używaniem repelentów na komary. I nie stało się nic, przez 10 lat dość intensywnych podróży, w tym 5 lat także tropikalnych. Ale wtedy właśnie po pobycie w Meksyku zachorowałem na wirusowe zapalenie wątroby typu A (tzw. żółtaczka pokarmowa, choroba „brudnych rąk” – swoich lub kucharza, choć źródłem zakażenia mogą być też surowe owoce morza hodowane w skażonych zbiornikach). 2 tygodnie w szpitalu, ciężki przebieg, sterydy (paradoksalnie dzięki nim odżyłem i zniosłem wszystko lepiej niż osoby z przeciętnym przebiegiem), dieta wątrobowa przez kilka miesięcy. Odporność mam już na cały życie. Choć taniej i wygodniej byłoby ją uzyskać nawet na 20 lat poprzez szczepionkę za 170 zł (x2 dawki, Havrix).

Dlatego zmądrzałem. Ponieważ w Gwatemali (poza obszarami górskimi, których trochę jest) występuje, wprawdzie małe, ale jednak, ryzyko malarii, oprócz repelentu na komary (Mugga 50% DEET, zapomnijcie o Offach), zainwestowaliśmy także w Malarone, czyli tabletki na malarię. Przyjmuje się je 2 dni przed podróżą, w trakcie i tydzień po podróży. Na ten krótki pobyt tabletki kosztowały prawie 250 zł od osoby. A i tak nie dają pełnej gwarancji niezachorowania na malarię. Trudno.

Na choroby przenoszone przez komary takie jak zika (akurat groźna tylko dla kobiet w ciąży, w innych wypadkach często przebiega prawie bezobjawowo) czy denga (tu przebieg jest dużo gorszy, choć śmiertelność nie przekracza 0,5%) szczepionek nie ma, więc trzeba po prostu używać repelentów.

Druga sprawa to szczepionka na dur brzuszny – 240 zł, odporność na 3 lata, więc ta inwestycja mimo ukłucia w ramię bolała mniej niż Malarone za tę samą cenę.

Poza tym postanowiliśmy nawet nie płukać zębów wodą z kranu. Co jednak pod koniec trochę porzuciliśmy. Zresztą, wcześniej pewnie i tak przynajmniej w niektórych miejscach podawali nam koktajle (liquados) z kostkami lodu z wody z kranu. W takim raju nie da się sobie prewencyjnie odmówić…

 

 

Relacja
 

 

 

Sobota, 11 listopada 2017 r.

O 8:30 wyjechaliśmy z Wrocławia do Berlina. Stamtąd polecieliśmy easyJetem do Amsterdamu. Mimo, że szukałem noclegu kilka miesięcy wcześniej, zaskoczyły mnie bardzo wysokie ceny. Nocowałem już w centrum Amsterdamu 2 razy i płaciłem 30-35 euro za pokój, a na ten termin najtańszy hostel kosztował 90 euro. Wybrałem więc najtańszy hotel w całym mieście. Czyli 4-gwiazdkowy Mercure Airport Hotel za 65 euro. Bardzo przyjemny. Zdrzemnęliśmy się i wieczorem pojechaliśmy do miasta. Nie chcąc wydawać zbyt dużo w i tak drogim mieście, podczas jedynie „towarzyszącej” części głównej podróży, poszukałem czegoś taniego i dobrego do zjedzenia na TripAdvisorze. Padło na Jacketz, czyli restaurację ziemniaczaną. Serwuje ogromne ziemniaki (sztuka ma co najmniej 400 g) specjalnej odmiany, pyszne i kremowe, podane z farszem nałożonym do przekrojonego na pół ziemniaka, dodatkami i sosem. Coś wspaniałego. Czeka się około 40-60 minut, tak jak pisali ludzie w opiniach, ale warto. I to jest zrobić coś wielkiego z niczego.

Po kolacji poszliśmy na spacer po starym mieście w Amsterdamie z dziesiątkami kanałów, wąskimi, nastrojowymi uliczkami, dzielnicą czerwonych latarni i unoszącymi się wszędzie oparami marihuany. Nie będę opisywał tego po raz trzeci, bo zrobiłem to już przy okazji relacji o Nowym Jorku i okolicach oraz o Hawajach. 🙂

 

Niedziela, 12 listopada 2017 r.

Wylot do Mexico City był dopiero po 22, więc mieliśmy cały wolny dzień. Pozwiedzaliśmy trochę Amsterdam, w tym targ kwiatowy, na który nie udało mi się nigdy wcześniej dotrzeć w odpowiedniej porze. Niektóre cebule tulipanów czy innych kwiatów były ogromne, jak ziemniaki z wczoraj. Ciekawe. Wróciliśmy do hotelu po zostawione tam walizki, pojechaliśmy na lotnisko i w końcu wsiedliśmy do Boeinga 787-900, czyli Dreamlinera linii Aeromexico.

Dzień wcześniej, 24 godziny przed lotem, dokonałem odprawy online, sprytnie (jak wtedy sądziłem!) wybierając 2 miejsca w jedynym, dwumiejscowym rzędzie, czyli w ostatnim rzędzie po lewej stronie. Wszystkie inne rzędy są 3-miejscowe, a siedzenie z kimś obcym przez 12 godzin lotu, który ogranicza swobodę wyjścia lub trzeba go wypuszczać, a poza tym jest się od siebie kilka centymetrów, nie jest czymś przyjemnym.

Dopiero przy locie powrotnym, który był moim 188. lotem w życiu wymyśliłem najlepszą strategię wyboru miejsc. I wybrałem 2 skrajne miejsca (przy przejściu) w środkowym, przedostatnim (ostatni był zajęty) rzędzie. Dlaczego tak? Środkowe miejsce w środkowym rzędzie, między 2 obcymi osobami jest najgorszą możliwością. I nikt podczas odprawy samodzielnej czy nikt z obsługi podczas odprawy pasażera takiego miejsca mu nie wybierze, o ile samolot nie będzie pełny i nie będzie to konieczne. Ale nawet jeśli samolot ma być prawie pełny, to wybranie środkowego i ostatniego rzędu zmniejsza ryzyko, że ktoś otrzyma takie miejsce między nami. Analiza rozkładu miejsc pokazuje, że najpierw zapełniają się rzędy z przodu i przy oknach. A co się stanie, jeśli ktoś otrzyma takie miejsce? Na pewno z przyjemnością zamieni się na miejsce przy przejściu, a my będziemy siedzieli obok siebie. Czyli w najgorszym wypadku będzie tak, jak prawdopodobnie i tak by było, gdybyśmy nie kombinowali. A jeśli się uda – mamy dla 2 osób rząd z 3 lub 4 miejscami. Można spać. Luksus, za który pasażerowie biznes klasy płacą kilka razy więcej.

 

Poniedziałek, 13 listopada 2017 r.

Aeromexico okazało się bardzo przyzwoitą linią. Po 4 nad ranem wylądowaliśmy w Mexico City. 2 godziny spędziliśmy w kolejce do kontroli paszportowej. Przedsionkiem do miasta, w którym mieszka 20 milionów ludzi jest hala 50×50 m, w której jest 10 okienek kontroli paszportowej… Mimo tego, że na przesiadkę były aż 4 godziny, postaliśmy w tej kolejce, zjedliśmy coś, chwilę poczekaliśmy i niedługo polecieliśmy Embraerem E190 do Guatemala City.

Po drodze widzieliśmy wierzchołki wulkanów, wystające znad chmur. Jeden z nich wypuścił mały kłębek dymu. Zieleń była soczysta i głęboka.

Wylądowaliśmy. Lotnisko bardzo spokojne, spokojniejsze niż wrocławskie, mimo, że to stolica wcale niemałego kraju. Nigdzie żadnych kolejek. Kilkanaście metrów od wyjścia ze strefy przylotów było biuro naszej wypożyczalni. Mimo, że nie było kolejki, do momentu odjazdu samochodem minęła chyba godzina. Wszystko powoli. Zarezerwowałem klasę mini, bo była najtańsza i teoretycznie najmniej pali. Z automatyczną skrzynią biegów, bo była w tej samej cenie. Wtedy warto, ponieważ automat to wygoda, a poza tym wypożyczalnie zazwyczaj nie mają małych lub tanich, budżetowych samochodów z automatem, więc jest szansa na coś lepszego. I mimo, że dostępna była Kia Picanto, dostaliśmy 3-letnią Toyotę Corollę. Przemiły starszy Gwatemalczyk rzetelnie spisał z nami protokół odbioru, zaznaczając najdrobniejsze ryski i „trochę na zapas”. Wszyscy byli przemili, nawet parkingowy otwierający szlaban, który pytał, z której wypożyczalni wyjeżdżamy. Nad nami błękitne niebo, dookoła zieleń, spokój. Poczuliśmy, że jesteśmy w innym świecie, a to był dopiero początek.

Uruchomiłem nawigację. Przebicie się przez Guatemala City zajęło nam pół godziny. Duży, nieco chaotyczny ruch, korki. Widać duży wpływ USA, tak jak w Meksyku, wszędzie McDonaldsy, Burger Kingi, Taco Bell, dużo reklam… Ale tuż za miastem zaczęło się znacznie ładniej.

Naszym celem była Antigua Guatemala, czyli poprzednia stolica, mająca znacznie więcej do zaoferowania. Już zjeżdżając z głównej drogi do miasta, po wjechaniu na kamienną kostkę i widząc kolorowe, kolonialne domki poczułem, że po to tu przyjechałem. Uważam, że miasto to można porównać do Hawany, tyle, że w znacznie ciekawszym położeniu. Leży na wysokości ponad 1500 m n.p.m., otoczone porośniętymi zielenią wulkanami, które wystają z końca prawie każdej ulicy. Pięknie.

Znaleźliśmy nasz hotel (bardziej hostel, choć z własną łazienką) w jednym z takich kolonialnych domów. Odświeżyliśmy się i poszliśmy zjeść. Na TripAdvisorze znalazłem ciekawy lokal specjalizujący się w zupach. Były bardzo dobre. Usiedliśmy w ogródku. Czyste, letnie powietrze, pyszne jedzenie, piwo, dookoła świat, który zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Wspaniale, po to się żyje. Po obiedzie poszliśmy na spacer.

 

 

 

 

 

Wtorek, 14 listopada 2017 r.

 

Dzięki wczesnemu pójściu spać, wstaliśmy sami po 6. To się nie zdarza. Ale bardzo dobrze. Ten dzień zapowiadał się intensywnie, a zachód słońca był o 17:30 (czyli i tak później niż w Polsce), więc im więcej czasu, tym więcej i spokojniej można zobaczyć. Po śniadaniu w naszym hostelu, typowym dla tego regionu (ta czarna pasta to pasta z fasoli, której smak zależy od doprawienia, bywa dobra lub bezsmakowa), wjechaliśmy na punkt widokowy Cerro de La Cruz, z którego roztaczała się panorama Antiguy.

Zaczepił nas policjant z oddziału policji turystycznej, który pełnił służbę na ścieżce do tego punktu widokowego i porozmawialiśmy sobie trochę po hiszpańsku. Mimo upływu czasu od zakończenia nauki, czułem, że poziom jego znajomości mi powraca, jest lepszy niż był w Meksyku pół roku wcześniej. Policjant spytał, czy w Polsce są wulkany.

Po kilku godzinach drogi i obiedzie w przydrożnym barze (wybraliśmy w ciemno, a jedzenie było bardzo dobre i różnorodne) dojechaliśmy nad Jeziorao Atitlan, do miejscowości Panajachel. Zatrzymaliśmy się na chwilę w punkcie widokowym. Widzę, że wybrałem kilka bardzo podobnych zdjęć, ale nie mogłem się powstrzymać.

Zaparkowaliśmy 100 metrów od portu (to chyba za dużo powiedziane, raczej przystani). To lubię w krajach niezadeptanych przez turystów – brak problemów z parkowaniem, gdziekolwiek. Parkowanie to często najbardziej stresująca część podróży. Wsiedliśmy na pokład łódki płynącej do Santa Cruz La Laguna, miejscowości położonej na zboczu góry, do której nie ma dojazdu lądowego. Widoki były wspaniałe. Po przybiciu do brzegu wdrapaliśmy się na górę, do centrum miejscowości i wypiliśmy liquado (koktajl z mlekiem) z papai.

 

 

 

 

 

 

Następnie popłynęliśmy do kolejnej miejscowości, San Marco La Laguna, bardzo spokojnej, znanej z klimatów medytacji, relaksacji, kursów masażu itp. Przy brzegu jeziora znajdował się tam ciekawy rezerwat. Po jego odwiedzeniu wróciliśmy do Panajachel, co zajęło około pół godziny. Podróż była też bardzo przyjemna.

Za wulkanami otaczającymi jezioro zaczęło zachodzić słońce. Pięknie. Zjedliśmy kolację w skromnej restauracji (te lepsze były bardzo drogie, nawet jak na polskie warunki) w towarzystwie komarów, które jednak odstraszała nasza Mugga i pojechaliśmy do hotelu. Prowadził go bardzo sympatyczny Japończyk.

Środa, 15 listopada 2017 r.

Zjedliśmy typowe śniadanie w jednej z kawiarni. Po nim czekała nas 10-godzinna droga, 415 km do Rio Dulce Town (Fronteras) od strony wybrzeża karaibskiego.

Po drodze szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść obiad, ale były dość puste i niezachęcające. W końcu w jednym z comedorów (typ miejsca, taki zajazd, bar, stołówka) było dużo osób, w tym policjanci. Zatrzymaliśmy się. Podeszliśmy bliżej. Hmm, w tak obskurnym i brudnym miejscu jeszcze nie jedliśmy i na pewno nie zjedlibyśmy, gdyby nie ten dowód społecznej słuszności w postaci wielu gości. Kawałek mięsa z rusztu, czarna fasolka i świeżo wypieczona tortilla (jedna z lepszych). 12,50 zł. Czyli wcale nie tak tanio, w Polsce, dużo bogatszym kraju, za te pieniądze można zjeść lepiej, a na pewno w lepszych warunkach. Nóż, a konkretnie jego rączka była brudna, lecz obsługa szybko zauważyła nasz wbity w nią wzrok i wymieniła na czystszy, więc nie licząc chwilowych niedogodności, byliśmy zadowoleni. Nic nam się nie stało. Zachód słońca zastał nas w drodze, więc około 2 godzin jechaliśmy w ciemnościach, ale czuliśmy się bezpiecznie. Ruch był dość duży, szczególnie ogromnych, amerykańskich ciężarówek. Wraz ze zmniejszaniem się wysokości nad poziomem morza, robiło się coraz cieplej i wilgotniej, mimo coraz późniejszej godziny.

Dotarliśmy w końcu do Rio Dulce Town, do pensjonatu prowadzonego przez Francuza. Nie był niemiły, ale względnie, w porównaniu choćby do poprzedniego gospodarza, Japończyka czy Gwatemalczyków – przepaść. Zjedliśmy tam także kolację, w zasadzie znowu to samo, czyli churrasco – grillowane mięso z ryżem i fasolką. Za 10 zł, co za paradoks, bo warunki były bardzo dobre.

Czwartek, 16 listopada 2017 r.

Po śniadaniu w naszym pensjonacie oddaliśmy klucz, zostawiliśmy bagaże w samochodzie i poszliśmy do przystani na Rio Dulce, z której odpływały łódki do Livingston. Około godzinny rejs był wspaniały. Najpierw zahaczyliśmy o Zamek San Felipe z XVII wieku, który kiedyś chronił wybrzeża przed piratami, a później płynęliśmy w kierunku ujścia rzeki. Początkowo rzeka była szeroka, więc każdy z brzegów był dość odległy, ale im bardziej się zwężała, tym piękniej się robiło. Pelikany i inne wodne ptaki przesiadywały na gałęziach drzew na małych wysepkach. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy barze z drinkami i kokosami, gdzie przy przystani były gorące źródła. Woda miała co najmniej 40 stopni. To jest świetne, ale na Islandii, a nie tutaj, gdzie powietrze ma 30 stopni. 🙂

W końcu dopłynęliśmy do Livingston, gdzie powitali nas czarnoskórzy chłopcy: Welcome to Africa! To mała miejscowość na wybrzeżu, zamieszkana częściowo przez ludność afrykańską, nazywaną Garifuna. Miasteczko, do którego można dostać się tylko rzeką lub od strony morza, samo w sobie nie jest zbyt piękne ani ciekawe. Od strony Morza Karaibskiego, a bardziej zatoki praktycznie nie ma plaż, a woda nie ma turkusowego koloru. Znacznie ładniej jest od strony ujścia rzeki. I to właśnie tam zjedliśmy kolację, w pięknym ogrodzie nad brzegiem jeziora. Z takim widokiem…

Po powrocie tą samą trasą do Rio Dulce Town wyruszyliśmy w 4-godzinną podróż samochodem do Flores, czyli na wyspę, leżącą na kolejnym jeziorze – Peten Itza. Dość szybko złapał nas zmrok. Pomyślałem, że w tak atrakcyjnym turystycznie miasteczku, leżącym w dodatku na małej wysepce, może być problem z parkowaniem. Ale nie było, można było zaparkować pod samym hotelem. Na kolację zjedliśmy tacos.

Piątek, 17 listopada 2017 r.

Po śniadaniu pojechaliśmy do Parku Narodowego Tikal, znanego z gęstej dżungli i rozsianych w niej ruin miasta Majów. Pusta, spokojna droga, dookoła piękna, jeszcze bujniejsza przyroda. Widać wpływ mniejszej wysokości nad poziomem morza (ok. 300 m n.p.m.), dopiero teraz mamy okazję się dokładnie przyjrzeć, bo wczorajszą trasę pokonywaliśmy w ciemnościach.

Na wjeździe do parku płacimy 75 zł od osoby (jako zagraniczni turyści, krajowi mają kilka razy taniej), spisują nasze dane z dokumentów, wpisują godzinę wjazdu (na karteczce służącej do kontroli prędkości), dwukrotnie pouczają o maksymalnej dozwolonej prędkości 40 km/h i jedziemy. Droga jest tak samo dobra jak wcześniej, a żadne zwierzęta wcale nie chcą nam jej przebiec. Dojechaliśmy do celu, do końca asfaltowej drogi, gdzie strażnik wpisał godzinę przyjazdu na karteczce kontroli prędkości. Stąd można pojechać jeszcze 20 km błotnistą drogą do innych ruin Majów, Uaxactun, ale nawet ona się urywa i kończy w puszczy, jakieś 50 km od granicy Meksyku i Belize. Nie ma zasięgu. Parkujemy, smarujemy się filtrem UV, psikamy Muggą, dostajemy opaski na ręce (w kolorze dla turystów zagranicznych) i wchodzimy w puszczę.

 

 

Dość szybko spotkaliśmy ostronosy rude, z rodziny szopowatych, wydające śmieszne dźwięki i ryjące pod powierzchnią zapewne w poszukiwaniu owadów. Spotkaliśmy też 2 małpy przechadzające się dość wysoko po koronach drzew. Komarów było dość dużo jak na dzień, ale Mugga dość skutecznie je odstraszała. Przy okazji rozmazała napis z moich okularów, taka mocna!

 

 

Ruiny Majów, pochodzące z ok. 700 roku przed naszą erą, robią wrażenie, szczególnie te, do których dotarliśmy jako ostatnie, skupione przy jednym placu. Świecące coraz niżej słońce, ciepłe oświetlenie, błękitne niebo, głęboka puszcza aż po horyzont. Pięknie.

 

Przy wyjeździe z parku ta sama procedura – wpisanie godzin w dwóch punktach kontrolnych. Przy ostatecznym oddaniu karteczki nikt nie popatrzył, czy pokonaliśmy ten 20-kilometrowy odcinek w 10 czy 25 minut. Uśmiech strażnika i jedziemy dalej.


 

Zatrzymaliśmy się na kolację w El Peten, spokojnej miejscowości leżącej nad jeziorem Peten Itza. Zupełnie przypadkowo znaleźliśmy wspaniały „hotel”, a w zasadzie kilka bungalowów i małą restaurację leżącą na skale, nad brzegiem jeziora. Ze wspaniałymi widokami na zachodzące słońce i jezioro. Liquado z mango, kurczak curry i sałatka z tropikalnymi akcentami. Skromne, ale dobre. Kiedy odjeżdżaliśmy, właśnie zachodziło słońce na tle słomianych domków na jeziorze. Jedno z ciekawszych zdjęć. A w trawie mocno migotały świetliki.

Sobota, 18 listopada 2017 r.

Pora wracać. Zjedliśmy dobre i syte śniadanie w jednym z miejsc znalezionych na TripAdvisorze nad brzegiem jeziora, w naszym Flores, w którym spaliśmy 2 noce. Korzystając z turystycznego charakteru miejscowości chcieliśmy w końcu kupić znaczki do dawno kupionych już kartek. W jednym ze sklepów z pamiątkami pani powiedziała mi, że nie ma, ani tu ani nigdzie w Gwatemali. Nie można kupić znaczków. Nie była zbyt komunikatywna, więc uznałem ją za niepoważną. Dopiero w agencji turystycznej wytłumaczyli mi, że poczta od ok. 2 lat nie działa i kartki można wysłać tylko z sąsiednich krajów. Tego nie doświadczyłem nigdzie indziej na świecie.

Wyruszyliśmy do Guatemala City, gdzie mieliśmy ostatni nocleg przed porannym wylotem. Prawie 500 km, ponad 10 godzin. Ale daliśmy radę. Po drodze zjedliśmy dość dobry obiad w przydrożnym zajeździe o niezbyt wyszukanym stylu – zimne jarzeniówki, cerata. Ale liquado z papai było jednym z lepszych, jakie piliśmy.

Do stolicy przyjechaliśmy około 22. Ponoć niebezpieczna, ale nam się taka nie wydała.

Niedziela, 19 listopada 2017 r.

Po śniadaniu w naszym hostelu (pancake’i i owoce, skromne, ale dało się najeść) pojechaliśmy na lotnisko. W wypożyczalni samochodów bardzo dokładnie sprawdzili samochód, włącznie z podwoziem, którego nie sprawdzali przy odbiorze i radiem. Jedna z opon była nieco sflaczała, ale być może wystarczyło ją dopompować. Nie było problemów. Depozyt z karty kredytowej odblokowany.

Po 2-godzinnym locie wylądowaliśmy w Mexico City. Mieliśmy 9 godzin do kolejnego lotu. Całe szczęście, mimo że kolejka do kontroli paszportowej była tak samo długa jak poprzednio, czekaliśmy tylko 45 minut. MetroBusem numer 4 dojechaliśmy do centrum w pół godziny.

Główny plac Mexico City, przy którym stoi katedra i Palacio Nacional, Plaza de la Constitucion jest ładny i robi wrażenie, ale niestety zepsuła je transmisja sportowa, przez którą cały środek placu był zajęty.

 

 

Skierowaliśmy się w stronę baru z taco, który znalazłem w TripAdvisorze, ale tuż przy nim zachęciła nas restauracja, gdzie można było normalnie usiąść, a 3-daniowe menu kosztowało i tak 12 zł. Ostatecznie jedzenie było średnie, ale wnętrze – piękne. Później jeszcze byłem ciekaw tych taco, szczególnie, że były dość nietypowe, z podrobami różnego rodzaju (a ja lubię takie obrzydliwości), więc zamówiłem 2, ale nie doceniłem ostrości sosu, którym je sobie delikatnie polałem. Nie poczułem smaku, usta spalone, a podrażniony żołądek czułem jeszcze przez jakiś czas. Nigdy nie doświadczyłem czegoś takiego.

Zwiedzając dalej stare miasto szukaliśmy miejsca, gdzie można byłoby kupić znaczki, ale okazało się, że jedynym z nich jest Palacio Postal, oczywiście zamknięty w niedzielę, a szczególnie wieczorem. Ostatnia szansa tkwi więc w lotniskowych sklepach. Bo lotniskowy oddział poczty jest zamknięty, to już widziałem.

 

 

Była niedziela, więc na ulicach było mnóstwo ludzi. Na jednym z przejść dla pieszych poczułem się jak w Tokio na słynnym skrzyżowaniu w dzielnicy Shibuya.

 

 


Co ciekawe, Meksyk wydaje się krajem katolickim (ponad 80% ludności) i konserwatywnym, a tak samo jak nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na nas, jednak wyróżniających się turystów, tak samo nikt nie zwracał uwagi na kilka par mężczyzn czy kobiet, idących za rękę, a nawet całujących się. Tolerancji na taką skalę nie widziałem w Amsterdamie ani w żadnym kraju na świecie. Nie spodziewałem się jej w Meksyku.

Wróciliśmy na lotnisko, gdzie za którymś podejściem, po zapytaniu wielu osób, już w strefie bezcłowej, udało nam się kupić znaczki i zostawić kartki do nadania w sklepie. Uf! Jeśli dostajecie kartki od swoich znajomych, szczególnie skądś dalej niż znad polskiego morza, gdzie wszystko wszędzie można kupić, doceńcie to! To naprawdę dużo czasu i wysiłku, żeby kupić kartkę (są kraje, gdzie nie ma takiej tradycji i mało gdzie są albo są brzydkie), później znaczek i jeszcze zdążyć wysłać kartkę. Kilka razy prosiłem o przysługę wysłania jej np. w wypożyczalni samochodów czy informacji na lotnisku, bo okazało się, że nie było na nim skrzynki pocztowej, a wcześniej na to nie było czasu.

Ponad 10 godzin lotu, 3-godzinne oczekiwanie w Amsterdamie, lot do Berlina, przesiadka do samochodu i po 34 godzinach od opuszczenia ostatniego hotelu dotarliśmy do Wrocławia.

 

Podsumowanie
Gwatemala przewyższyła moje oczekiwania. Spodziewałem się kontynuacji klimatów meksykańskiego Jukatanu (którego atrakcyjność oceniam bardzo wysoko!) , a otrzymałem jeszcze więcej. Wspaniała przyroda – góry, wulkany, piękna zieleń, gęsta dżungla, jeziora, rzeki, bogate dziedzictwo Majów, przemili ludzie i przyzwoita kuchnia, bez tłumu turystów i utraconej autentyczności. Cały czas czuliśmy się bezpiecznie, wróciliśmy wypoczęci i z ogromną dawką energii.

Prawdopodobnie przez sprzyjający dobremu samopoczuciu klimat, ciepło, dużo światła, ale także przez samą kulturę gwatemalczyków czy ogólnie, środkowo- i pewnie także południowoamerykańską, ludzie są tam inni. Spokojni, uprzejmi, życzliwi, ale nie narzucają się i nie gapią się na siebie tak, jak chociażby Polacy już w powrotnym samolocie: EHEHEHE TO CO OTWIERAMY FLAKON EHEHEHE POLAKÓW TU WIĘCEJ NIŻ W RAJANERZE EHEHE. Po przylocie do Europy od razu poczuliśmy różnicę. Co najwyżej mechaniczna uprzejmość, pośpiech, pęd nie wiadomo za czym. Polsko i Europo, kulturo zachodnia, uczcie się!

Gwatemalę – gorąco polecam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *