👉 zabytkowa Hawana i Bodeguita del medio, gdzie mojito pił sam Hemingway
👉 soczyście zielona Dolina Viñales z plantacjami tytoniu i jaskiniami, do zwiedzenia m.in. na rowerze lub koniu
👉 niezwykle klimatyczne miasta: Trinidad, Cienfuegos i Sancti Spiritus
👉 wypoczynek all-inclusive w raju, czyli Cayo Coco/Guillermo! Dużo lepszym niż Varadero.
👉 życzliwi mieszkańcy i poczucie bezpieczeństwa gdziekolwiek się nie pójdzie
Zainteresowany? Zapytaj o ofertę dla siebie!
[WSTĘP – można pominąć 🙂 ]
2 lutego 2015 r.
Ciężkie jest życie podróżnika.
Dzień przed moim wyjazdem na Dominikanę pojawił się doskonały błąd cenowy – loty z Madrytu do kubańskiej Hawany za 700 zł w obie strony. Jak zazwyczaj – spróbowałem skorzystać. Znalazłem odpowiedni termin i przystąpiłem do zakupu. Na ostatnim kroku, tuż po kliknięciu zapłać, wyskoczył błąd. Nie dostałem żadnego potwierdzenia, ale blokada na karcie się pojawiła. Spróbowałem drugi raz – to samo – błąd, brak potwierdzenia i druga blokada. Krótko potem cena 162 euro zamieniła się na ponad 900 euro. Pogodziłem się z tym, że tym razem mi się nie udało, a blokada pewnie wkrótce zniknie. Później czytając komentarze na jednym z forów, znalazłem posty osób z podobnym problemem. Po użyciu innej karty transakcja szczęśliwie się skończyła. Czemu o tym nie pomyślałem? Uznałem, że skoro blokada jest, a więc jest łączność z bankiem i autoryzacja, to nie mogę zrobić nic więcej. Trudno, kolejnego dnia miałem lecieć na Dominikanę, więc jeśli nie polecę 2 tygodnie później na Kubę, nic się nie stanie.
Któregoś dnia, na Dominikanie, sprawdziłem stan swojego konta. Obie transakcje zakupu biletów do Hawany zostały ostatecznie wykonane. Potwierdzenia żadnego. Zajrzałem na forum – i już wiedziałem, że raczej polecę. Zadzwoniłem do linii Air Europa, podałem numer karty i po kilku sekundach otrzymałem mailowo bilety. Drugą transakcję już anulowali, pieniądze wkrótce wrócą. Lecimy. Zamiast odpoczywać na plaży, planowałem już kolejny wyjazd. Kupiłem doloty do i z Madrytu. Adrenalina, emocje.
Kolejną sprawą do załatwienia były wizy, a konkretnie „tarjeta de turista”, bardziej podatek, niż faktyczna wiza, bo biura podróży sprzedają je in blanco. Można je kupić na lotnisku w Hawanie, ale niektóre linie wymagają ich okazania już przy odprawie w Europie. Genialne! Przejrzałem polskie, angielskie i hiszpańskie INTERNETY, by trafiać na kopiowane z jednej na drugą na trzecią tak samo mało użyteczne informacje, że trzeba, że w ambasadzie albo w biurze podróży. Tylko jakim, gdzie? Zadzwoniłem do Air Europy czy przypadkiem jej nie wręczają podczas lotu jak niektóre linie albo chociaż sprzedają, ale niestety nie. Mogę spróbować w jednym z biur podróży na lotnisku w Madrycie. Tylko co, jeśli tam nie kupię? W Ambasadzie, mimo, że to tylko świstek papieru średniej, komunistycznej jakości, wydanie trwa kilka dni, należy złożyć paszport, potwierdzenie rezerwacji lotu itd. Możemy nie zdążyć, a ja nie chcę być petentem, który płaci i czeka, tylko klientem, który płaci i dostaje od razu. 🙂 Zadzwoniłem do kilku biur podróży na lotnisku w Madrycie – nikt nie odbierał. Napisałem do Ambasady Kuby w Warszawie. Odpisała zadziwiająco szybko, w ciągu 1 dnia, podając nazwę polskiego biura, gdzie mogę je kupić. Wreszcie konkretna informacja! 40 zł drożej niż w ambasadzie, ale na pewno. Karty turysty otrzymałem w ciągu 2 dni pocztą. Przypięte były do katalogu tegoż biura, organizującego wycieczki objazdowe po całym świecie. Analizując ceny i kierunki, doszedłem do wniosku, że cena wycieczki jest słabiej skorelowana z odległością danego kraju niż z długością wycieczki. Średnio: około 1000 zł za dzień! Sankt Petersburg i Moskwa w 10 dni – 11 600 zł, Fidżi na 16 dni – 14 150 zł. Zainteresowanych kontaktem do biura proszę o wiadomość.
Na kilka dni przed wylotem, wreszcie znalazłem czas, by zająć się organizacją wyjazdu. Wszędzie na świecie, z nielicznymi wyjątkami typu Bombaj, wypożyczamy samochód na cały pobyt. Na Kubie kosztowałoby to 580 euro na 2 tygodnie. Do tej pory najdrożej było w Gruzji. Kuba pobiła rekord. Do tego jest nas tylko trzech, a tydzień chcemy odpoczywać i wtedy samochód by stał. Udało mi się rozplanować pobyt w taki sposób, że zobaczymy wszystko, co chcieliśmy, wypożyczając samochód tylko na 3 dni. Organizacji nie ułatwiał też fakt, że w większości światowych systemów rezerwacyjnych hostele, hotele czy samochody do wynajęcia na Kubie nie są dostępne, a kubańskie strony, gdzie można je zarezerwować (co trwa kilka dni i nie jest automatyczne) wyglądają jak sprzed 10 lat.
Po dobie spędzonej w Madrycie, przylatujemy do Hawany 4 lutego wieczorem. Zwiedzamy ją jeszcze kolejnego dnia, a następnego wyjeżdżamy autobusem Viazul (jedyny przewoźnik umożliwiający rezerwację przez internet i chyba w ogóle; na przejazdy z 2-tygodniowym wyprzedzeniem były ostatnie miejsca) do Varadero – największego kurortu, ze wspaniałymi plażami, ale dość dokładnie wybetonowanego starymi, komunistycznymi hotelami. Odpoczywamy tam ten i kolejny dzień, następnie na 3 dni wynajmujemy samochód. W 3 dni objeżdżamy nim środkową część kraju – Matanzas, Zatoka Świn, Cienfuegos, Trinidad, Santa Clara (ok. 700 km), nocując w napotkanych „casa particulares”, czyli rodzinnych kwaterach, o zaskakująco przyzwoitym standardzie. Wracamy do Varadero, odpoczywamy 1 dzień i ruszamy w tę samą stronę (trzeba było oddać samochód), w 7-godzinną podróż autobusem do Ciego de Avila. Tam nie ma nic szczególnego, ale to najbliższe miejsce, gdzie można dojechać publicznym transportem. Celem jest oddalone o 130 km Cayo Guillermo, gdzie dostaniemy się taksówką. To wyspa, która przyrodniczo i proponowanym stylem wypoczynku przypomina Malediwy. Kilkanaście hoteli all-inclusive, zakaz wstępu tubylcom (!) i jedna z najwspanialszych – Playa Pilar. Spędzamy tam 5 dni, 4 noce i wracamy do Ciego de Avila, gdzie wsiadamy do autobusu, jadącego 7 godzin do Hawany. Śpimy, finalizujemy ewentualne zwiedzanie i o 21 wracamy do Madrytu.
Bardzo podobny program zwiedzania proponuje wspomniane biuro, tyle, że krótszy, bo 9-dniowy i oczywiście bez Cayo Guillermo, a tylko z 1 nocą w Varadero. Z dopiskiem „w dobrej cenie” – 9000 zł. Ale jeszcze lepsze jest inne polskie biuro, szerzej znane, proponujące tylko tydzień samego wypoczynku na półwyspie Varadero za 7000 zł. W obu hotelach z jego oferty będziemy mieli okazję spać. Już teraz wiem, że 4* miały może 20 lat temu, ale są przyzwoite. 150 zł/osoba/noc z all-inclusive przy ogólnie wysokich cenach na Kubie może być. Czyli lot, transfer, ubezpieczenie, rezydent i zysk biura to ok. 6000 zł. Pozdrawiam. Zainteresowanych kontaktem do biura także proszę o wiadomość.
Na koniec jeszcze jedna ciekawostka. W trakcie naszych rozliczeń jeden z członków ekipy wysłał mi przelew o tytule „Loty na Kubę”. Pierwszego dnia: oczekuje na realizację. Drugiego dnia to samo. Trzeciego dnia: anulowany. Czwartego dnia pieniądze wracają na konto. Citibank dzwoni i mówi, że jako amerykański bank, w związku z sankcjami gospodarczymi nałożonymi na Kubę, nie zrealizuje żadnego przelewu, mającego z nią jakikolwiek związek. Takiego o tytule „Na prezent dla Kuby” też? 🙂 Heheszki. Kuba nie pozostaje dłużna i przy wymianie dolarów na peso (są dwie waluty – niewymienialne peso cubano dla mieszkańców i peso convertible dla turystów), banki pobierają 10% prowizji. Dlatego turyści zabierają euro i w tej walucie są też wykonywane wszystkie transakcje przez internet (np. bilety na autobus, wypożyczenie samochodu).
Za kilka godzin wyruszam do Madrytu. Ponoć na Kubie internet jest bardzo trudno osiągalny, bardzo drogi i szybki jak 32kbps, więc nic nie obiecuję. Jaki okaże się kraj, gdzie średnio zarabia się 15 euro miesięcznie, czyli równowartość 10 puszek lokalnej „Tu-coli” (coś jak Cola Zwycięstwa z orwellowskiego Roku 1984 :))?
[KONIEC WSTĘPU]
Relacja z Kuby
17 lutego 2015 r.
Po nocnej, zadziwiająco krótkiej, 4,5-godzinnej jeździe PolskimBusem dotarliśmy z Wrocławia do Warszawy. Minus jeden stopień, temperatura odczuwalna znacznie niższa. Już niedługo. Dobrze, że nie zrobiłem tak, jak chciałem, a chciałem uszczuplić swój bagaż zakładając w podróż od razu sandały, myśląc: jakoś to będzie.
Na lotnisku, podczas odprawy na lot do Madrytu linią norwegian zostaliśmy mile zaskoczeni przez tego taniego, a precyzyjniej hybrydowego przewoźnika, łączącego cechy linii tanich i tradycyjnych. Mimo prawa do 23-kilowego bagażu nadawanego na głównej trasie Madyt – Havana – Madryt, ze względu na doloty norwegianem i Ryanairem, zabraliśmy ze sobą tylko rozsądnie spakowany bagaż podręczny. Zostaliśmy poproszeni o położenie go na wadze. 11 kg, o jeden kilogram za dużo. Już chcieliśmy coś wypakować, ale pracownik przy odprawie zaproponował bezpłatne nadanie do luku. Szok. Do tego norwegian nie praktykuje sprawdzania wymiarów bagażu podręcznego za pomocą wciskania go w stojak, a na pokładzie dostępne jest bezpłatne WiFi.
W Madrycie spędziliśmy 24h oczekując na właściwy lot do Havany. Zatrzymaliśmy się w klimatycznym hostelu, śmiało dorównującemu niejednemu 3-gwiazdkowemu hotelowi, w samym zabytkowym centrum, z wyłożonym belkami drewna sufitem, 2-osobową windą i widokiem na Puerta del Sol, gdzie znajduje się słynny „kilometr zerowy”, środek Hiszpanii. Idealna przerwa między lotami. Już po raz drugi miałem okazję zwiedzić Madryt właśnie w ten sposób, podczas przesiadki. Są na to idealne – przy bardzo niewielkich kosztach dojazdu do centrum i ewentualnie noclegu, można zobaczyć to, co najważniejsze. Poza tym preferuję miasta blisko morza i raczej bym się tu specjalnie nie wybrał. 🙂
Następnego dnia, po prawie 10 godzinach lotu wylądowaliśmy w Havanie. Lotnisko w stolicy sprawiało wrażenie nie większego niż stare wrocławskie. W tabeli przylotów kilka lotów w ciągu kilku godzin. Kolejka do kontroli paszportowej, pytania o pobyt w Afryce w ciągu 3 ostatnich miesięcy, przeglądnięcie paszportu i stempel wjazdowy. Na taśmach do odbioru bagażu (były aż 2!) chaos, nie mieściły się wszystkie walizki i pracownicy musieli je ściągać, by zrobić miejsce na kolejne. Mamy swoje, wychodzimy. W hali przylotów widzę kogoś oczekującego z kartką z moim imieniem i nazwiskiem. Zaskoczeni podchodzimy. Wie dokąd ma nas zawieźć, mimo, że nie zamawiałem wcześniej żadnej taksówki. Ale, jak można przeczytać w przewodnikach, skoro cena z lotniska do centrum Havany jest jednakowa (20 peso convertible, 1 CUC = około dolara), niech nas zawiezie. Przed załadowaniem bagaży upewniam się, że jedziemy za 20 peso. Nieee, za 30 peso, tu ma napisane, było zarezerwowane! Przez kogo? Ja nie rezerwowałem. Nie wie, ale było, za 30. Okazało się, że „zarezerwował” menedżer naszej casa particular. Możemy pojechać, ale za 20. Taksówkarz przekonuje, że 30: czekał tu na nas 2 godziny itp. Faktycznie, za te 2 godziny należy mu się prawie cała kubańska pensja. W końcu jedziemy za 20 CUC, i tak 2 razy za dużo. 2 tygodnie później za powrotną trasę zapłaciliśmy 10 CUC.
Nasz pierwszy nocleg na Kubie spędziliśmy w casa particular (tzw. kwatery prywatne) tuż przy Plaza Vieja – jednym z 4 głównych placów w historycznym centrum stolicy. Choć bez okna w pokoju (niestety urok kolonialnej zabudowy) i z łazienką dzieloną z innym pokojem, standard był bardzo wysoki.
Naprzeciwko był przyjemny lokal, oprócz dań i drinków serwujący także muzykę i taniec na żywo. Popijając piwo „Cristal” podziwialiśmy profesjonalny duet tancerzy, mających siłę swoją dynamiką, temperamentem, a głównie obcasami, rozbić kafelki. Dlatego tańczyli na drewnianym podkładzie. W całej okolicy, w wielu lokalach pobrzmiewały latynoskie rytmy. Pierwszego dnia najbardziej dostrzega się fenomen podróży lotniczej – kilka(naście) godzin i jest się w innym świecie. Co więcej, tu, na Kubie, czas zatrzymał się w latach 50. lub 60. Gdzie się nie spojrzy, nie ma wielu elementów, które mogłyby wyprowadzić z tego wrażenia.
Następny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie Havany. Po śniadaniu i wypiciu soków z marakui i papai (wspaniałe!), ruszyliśmy w wąskie, kolorowe, kolonialne uliczki zabytkowego centrum, jeszcze stosunkowo niedawno popadającego w ruinę, a dziś już względnie odnowionego. Zajrzeliśmy do jednego z ciekawszych lokali serwujących mojito – La Bodeguita del Medio, gdzie pijał je sam Ernest Hemingway.
Uwagę ciągle przykuwały ogromne, amerykańskie samochody z lat od 30. do 60., w idealnym bądź znacznie gorszym stanie, pełniące rolę atrakcyjnych dla turystów taksówek lub po prostu – zwykłego, rodzinnego samochodu, przekazywanego w rodzinie przez pokolenia. To najlepsze na świecie, całodobowe i bezpłatne muzeum dla fanów motoryzacji. Mimo swojego wieku, jeżdżące eksponaty kosztują od 5 do 10 tysięcy dolarów, czyli tylko około 4 razy taniej niż najtańszy nowy samochód, od którego i tak okażą się kilka razy trwalsze. Więc cokolwiek by się w aucie nie zepsuło – zawsze opłaci się naprawić. Przypomnijmy, że średnia kubańska pensja to ok. 20 dolarów. O tym, że mało kto za nią żyje (bo się nie da), napiszę później.
Kolejną atrakcją związaną z sytuacją polityczną i gospodarczą Kuby jest wizyta w sklepie spożywczym. Tam płaci się w pesos cubanos (CUP), 24 razy mniej wartych niż pesos convertibles, a więc ok. 15 groszy. Ceny są bardzo niskie. Problemem jest to, że z pustych półek do kupienia jest głównie ryż, olej (przelewany do butelek przez lejek), mydło, rum i cygara, co i tak może wymagać okazania kartki z przydziałem. Obok pisanego na czarnej tablicy kredą cennika znajdują się statystyki odnośnie wykonania planu. Zaplanowana sprzedaż tyle, zrealizowana tyle, procent realizacji planu: 101%! Sklepy mięsne zależnie od tego, czy są otwarte, czy zamknięte, różnią się tylko obecnością sprzedawcy i stopniem oświetlenia pustych haków. Drogerie i apteki wyglądają jak sprzed 100 lat. Na masywnych, wysokich, ciemnych, drewnianych półkach stoją jednakowe białe pojemniki z opisaną kursywą zawartością. Ładnie i ciekawie, ale czy chcielibyśmy żyć w tym świecie?
Jest też inny świat – sklepy typu Peweks, w których kupuje się za pesos convertibles. Teoretycznie wszystko, co potrzebne, nawet niewielkie ilości produktów mięsopodobnych o niskiej zawartości tegoż składnika, świecące z wystawy, ustawione w jednolitym szeregu miksery i perfumy Lacoste, błyszczące na szklanej półce, ale to jednak nie to. Szaro i ponuro.
Po wydeptaniu najciekawszych ścieżek w zabytkowej części Havany, przeszliśmy się Paseo del Prado, oddzielającym tę część miasta od bardziej współczesnej, znacznie mniej reprezentacyjnej. Deptak zaczynał się przy Kapitolu, bardzo przypominającym ten z Waszyngtonu, a kończył się przy morzu. W połowie drogi do morza zaczął padać, a później lać, deszcz. Skryliśmy się pod arkadami, podobnie jak inni mieszkańcy. Nigdzie im się nie spieszyło. Przez godzinę stali razem z nami, spotykali znajomych, rozmawiali. W naszej kulturze, po pierwsze, ostrzeżeni przez prognozę pogody mieliby parasole, a jeśli nie, to spędziliby ten czas zapewne przyssani do szybki, tzn. smarfonu, oddając się wszechstronnie rozwijającej grze Fruit Ninja. Czy pod tym względem nasza cywilizacja na pewno stoi wyżej? Czy w procesie rozwoju nie zgubiliśmy czegoś?
Na Kubie internet jest osiągalny głównie w dużych, typowo turystycznych hotelach, gdzie oferuje go państwowy operator w cenie 5 CUC (ok. 14 zł) za godzinę. Prędkość całe szczęście przyzwoita, nie 32 kbps. Czasem z nawyku i ciekawości przeszukiwałem sieci WiFi – brak.
Następnego dnia wyjechaliśmy do Varadero, największego kurortu na Kubie. Szukając miejsca na śniadanie, trafiliśmy do odpowiednika baru mlecznego, tylko, że z kanapkami. Za 2 kanapki (z tortillą z szynką i serem oraz z hamburgerem), 2 naturalne soki z marakui i kawę wypite nad stolikiem z ceratą zapłaciliśmy trochę ponad dolara. Z Plaza de San Francisco, gdzie stała wystawa berlińskich misi (ach, ta globalizacja, nawet tu!) w malowaniach artystów z całego świata wzięliśmy taksówkę na dworzec autobusowy. Taksówka z 1961 roku, z wstawionym silnikiem Toyoty i automatyczną skrzynią biegów. Standardowo bez nieznanych wtedy pasów bezpieczeństwa, lecz z dobrym nagłośnieniem.
Dojechaliśmy na dworzec firmy Viazul. To jedyna lądowa, sprawnie funkcjonująca forma komunikacji, oferująca możliwość zakupu biletu z wyprzedzeniem przez internet i tym samym nie narażająca na utknięcie w jednym miejscu, co zdarzało się turystom, opisującym swoje przygody w internecie. Całe szczęście udało mi się kupić wszystkie potrzebne nam 3 bilety przed wylotem z Polski, ale liczba pozostałych już wtedy miejsc, wynosiła zaledwie kilka. Po odstaniu 30 minut w kolejce do nieoznaczonego stanowiska w celu odebrania biletów, dowiedziałem się, że to nie tu. Schodami na górę. Kilka minut spędzam w kolejnej kolejce. Pan odsyła mnie do Pani obok, a Pani z zafrapowaną miną, tak, jakby grała w grę logiczną i z zachowaniem należytej ostrożności próbowała dostrzec jakąś pozwalającą jej wygrać prawidłowość, jednym palcem, w ciągu 10 minut, spowodowała, że igłowa drukarka (innej jeszcze nigdzie nie wiedziałem) wydusiła z siebie z jękiem 3, ledwo widoczne bilety. Wszystkie komputery były opieczętowane logiem Amadeus – to chyba najważniejszy na świecie globalny system sprzedaży i dystrybucji biletów… lotniczych. Nic dziwnego, że wydrukowany z trudnościami bilet wyglądał jak karta pokładowa: część dla obsługi i pasażera, NAZWISKO/IMIĘ, numer biletu, kody „lotnisk”, przydzielone miejsce (nie obowiązywało) i „NO” w miejscu, gdzie powinien znajdować się symbol papierosa. Czy to na pewno najefektywniejsze rozwiązanie? Odjazd się zbliżał, więc nie mieliśmy już przyjemności nadać bagażu do autobusu – tak, jest do tego stanowisko z wagą, gdzie bagaże otrzymują etykietki i wędrują na wózek, którym są wiezione jak do samolotu! Przecież każdy musi mieć pracę! Utajone bezrobocie.
Po 3 godzinach przyjemnej podróży dotarliśmy do Varadero – najbardziej znanego kurortu Kuby, położonego na mierzei podobnej do helskiej. Taksówką, czyli Moskwitschem z 1983 roku podjechaliśmy do hotelu. Zameldowanie, 6. piętro, wspaniały widok na morze. Poznaliśmy polskie małżeństwo z 4-letnim dzieckiem, które wykupiło wycieczkę ze znacznie lepszym (i droższym) hotelem u jednego z polskich biur podróży łącznie za 18 tysięcy na tydzień, lecz już na miejscu okazało się, że nie ma w nim miejsc i trafili tutaj. Rezydent próbował załagodzić sytuację niewiele kosztującymi biuro dwoma wycieczkami fakultatywnymi. Kolejnego dnia wybrali się do właściwego hotelu, co bardzo rozzłościło rezydenta, gdzie w recepcji otrzymali pisemne potwierdzenie, że biuro podróży nie dokonało w nim żadnej rezerwacji na ich nazwisko, mimo, że potwierdziło swoim klientom dostępność hotelu przed wylotem z Polski. Czyli trzeba oszukać klientów, bo 2500 zł zysku na osobę to wciąż za mało (takie są moje szacunki). Do tego za pokój z widokiem na morze musieli dopłacić (my nie), podobnie jak za cokolwiek do jedzenia na pokładzie Dreamlinera podczas ponad 10-godzinnego lotu. Plusem tej sytuacji było to, że się poznaliśmy, miło spędziliśmy 3 wieczory i najprawdopodobniej zobaczymy się jeszcze w Polsce.
Po 2 noclegach i plażowaniu w Varadero, zgodnie z planem wynajęliśmy samochód i ruszyliśmy na 3-dniową wycieczkę. Pierwszego dnia, po przejechaniu przez pola cytrusowe, gdzie co chwilę zatrzymujący się kierowcy samochodów uspołeczniali plony (zrywali dla siebie), miejscowość Australia, półwysep Zapata i farmę krokodyli La Boca, mijając propagandowe plakaty chwalące lub zapowiadające Victorię, dotarliśmy do historycznego miejsca – Playa Giron. Leży ono w Zatoce Świń, gdzie 17 kwietnia 1961 r. wylądowało 1500 najemników, głównie kubańskich emigrantów, przeszkolonych przez CIA, by obalić rządy Fidela Castro i zabić dyktatora. Radzieckie czołgi i wojska kubańskie odparły atak, co do dziś jest powodem do dumy, szczególnie widocznej na plakatach w okolicy. Choć nie tylko tam można spotkać wymalowane hasła „Do zwycięstwa aż po kres” czy „Socjalizm albo śmierć”. Niestety dokonując oczywistego dla rewolucjonistów wyboru, drugie przychodzi samo.
W ciągu 3 minut od zatrzymania samochodu w tym celu i zadaniu kilku pytań, znaleźliśmy nocleg w casa particular za 30 zł od osoby ze śniadaniem. Po drodze, Kubańczyk, który nie miał miejsca w swoim domu i zaprowadził mnie tam, gdzie ostatecznie je znaleźliśmy, zapytał mnie:
– Skąd jesteście?
– Z Polski.
– Aa, z Polski. Ja jestem z Kuby.
Następnego dnia gospodyni przygotowała jajecznicę w popularnej tu formie złożonego placka, chleb, masło, naturalny sok pomarańczowy, kawę, ananasa i marakuję. Proste i dobre. Niedługo później dotarliśmy do Cienfuegos, dość ładnego kolonialnego miasta, które nie zaskoczyło nas jednak niczym nowym, a stamtąd ruszyliśmy do Trinidadu – chyba najpopularniejszego pod względem turystycznym miasta oprócz Hawany.
Po drodze zatrzymaliśmy się dla autostopowicza, zmierzającego w tym samym kierunku, wracającego z odwiedzin. To dość popularny sposób podróżowania, korzystny dla obu stron, ponieważ wielu autostopowiczów dokłada się do paliwa, czego gotowość sygnalizuje wyciągniętym na dłoni banknotem (nasz nie miał, nie jesteśmy aż tak chciwi :)). Oprócz autostopu i autobusu, bardzo popularną formą poruszania się są także… dorożki. Jest ich mnóstwo, wszędzie. Nasz autostopowicz był świetną okazją do porozmawiania po hiszpańsku i dowiedzenia się czegoś więcej o życiu zwykłych ludzi. Potwierdził wysokość zarobków, o których czytałem. Zapytałem, jak w takim razie są w stanie za to przeżyć. Odpowiedział, że to NIEMOŻLIWE. Każdy ma dwie prace – jedną legalną, oficjalną i drugą czarnorynkową. Faktycznie, oprócz ludzi z ulicy, nawet taksówkarze czy ochroniarze z hotelu proponowali nam „chicas” (dziewczyny), a wszyscy kelnerzy sprzedaż cygar. Po dojechaniu do Trinidadu Kubańczyk pomógł znaleźć nam tanią casa particular, gdyż tu wszyscy wszystko wiedzą i wszystkich znają. To miasto to esencja kolonialnej architektury, co najlepiej oddadzą zdjęcia. Kamienna kostka brukowa sprzed 500 lat, kolorowe kamieniczki, muzyka dobiegająca z casas de la musica…
Ostatni dzień samochodowej wycieczki zaczęliśmy śniadaniem na jednej z ładniejszych na Kubie – Playa Pilar, blisko Trinidadu i udaliśmy się w stronę Santa Clara. Pusta (jak każda) i dość dziurawa (to raczej nietypowe) droga wiodła przez piękne, zielone tereny. Wjeżdżając na główniejszą drogę, zatrzymaliśmy się, widząc stoisko z chłodnym, na bieżąco wyciskanym za pomocą starodawnej prasy, sokiem z trzciny cukrowej. Cena: 15 groszy za szklankę. Wypiliśmy 4.
W Santa Clarze główną atrakcją jest mauzoleum i pomnik Che Guevary, słynnego i zasłużonego dla Kuby Argentyńczyka. Dla nas to tylko ciekawostka, ale skoro było po drodze… Przy okazji, w centrum, czyli przy Plaza Vidal, udało znaleźć się czynny po godzinie 17 bank. Uf, nie mieśmy już ani jednego peso, a wkrótce trzeba było dotankować.
Po wejściu do banku, podchodzi się do pani siedzącej przy komputerze i drukarce. Pani klika myszką przycisk na ekranie, a drukarka drukuje numerek kolejkowy. Fajne, fajne, dobry system. Tylko u nas robi to urządzenie wielkości grubszej książki, a nie specjalny pracownik na etacie. Ukryte bezrobocie. Czekając na swoją kolej, obliczałem ile wymienić. Podszedł miły ochroniarz i powiedział, że nie można używać komórek w banku… :O Na swoją kolej nie czekałem długo. Znacznie dłużej trwała sama wymiana. Oprócz dokładnego sprawdzenia autentyczności banknotów euro, pracownik okienka ręcznie spisał numer każdego z nich, dane z mojego paszportu, zapytał, w jakim hotelu się zatrzymaliśmy – wytłumaczyłem, że jesteśmy tu tylko przejazdem, jedziemy z Trinidadu do Varadero – co, jak miałem wrażenie, napisał w jednej z rubryk na komputerze. Trwało to 10 minut.
Po wyjechaniu z Santa Clary wprost na 3-pasmową autostradę, po której przechadzali się z przewieszonymi przez ramiona warkoczami czosnku sprzedawcy tego warzywa, nasze chińskie auto (większość nowych aut i wszystkie nowe autobusy są tu chińskie) marki Geely, które do tej pory tylko rzęziło przy biegach od 1 do 3, tak jakby było 30-letnią ciężarówką, sygnalizowało awarię silnika i układu ABS, zaczęło być poważnie nieposłuszne. Podczas jazdy „wypadały” nam biegi. Nagle auto traciło moc, trzeba było wrzucić na luz, wrzucić bieg jeszcze raz, nie pomagało, jeszcze raz, działa, jedzie. Tylko trzeba było tak coraz częściej, było coraz trudniej, aż nasza średnia prędkość na autostradzie spadła do 20 km/h. Mieliśmy bezpłatne assistance, ale wahaliśmy się, czy zadzwonić. Może dojedziemy? Tylko kiedy? A kiedy oni przyjadą i co poradzą? Po pół godziny problem się rozwiązał – przez taki tryb jazdy i wysokie obroty zabrakło nam paliwa. Zadzwoniliśmy. Przez 1,5 godziny podziwialiśmy niesamowicie gwieździste niebo, aż przyjechała po nas masywna, amerykańska laweta. Kolejna stacja benzynowa była dopiero 30 km później. Po zatankowaniu skrzynia biegów dalej huczała, ale biegi wchodziły normalnie. Kilka kilometrów później była stacja serwisowa całej, prawdopodobnie państwowej grupy „Transtur”, do której należały m.in. nasza wypożyczalnia, pomoc drogowa i wszystkie autokary wożące turystów. Tam mechanik pokręcił przy skrzyni i powiedział, że dojedziemy. Dlaczego huczy? Bo to chińskie auto. Uśmiech, pieczątka, podpis, uścisk dłoni i jedziemy.
Kolejny dzień spędziliśmy na plaży w Varadero, poznając jeszcze jedną ciekawą osobę – profesora z Uniwersytetu Łódzkiego, z którym spędziliśmy czas aż do wieczora, gdy na kolacji usiedliśmy wszyscy razem, z poznanymi już wcześniej Polakami. Po wylewnym pożegnaniu ruszyliśmy w 6-godzinną podróż autobusem Viazul do Ciego de Avila, miejsca najbliższego naszemu celowi – Cayo Guillermo. Po dotarciu do Ciego de Avila, zanim jeszcze weszliśmy do budynku dworca, otrzymaliśmy propozycję: „taxi?”. Taki też mieliśmy plan. Moim początkowym zamiarem była cena 50 CUC (peso convertible). Ale ta zaproponowana to 90 CUC. Szybko spadła do 80 CUC. Chwilę dłużej spadała do 70 CUC. Po 20 minutach spadła do 60 CUC. O 4 nad ranem na dworcu nie stało wiele taksówek, więc po godzinie patrzenia w gwiazdy i zastosowaniu strategicznego manerwu „55 CUC?” zgodziliśmy się na 60 CUC. Jechaliśmy Chevroletem z 1954 r. Niestety ogrzewanie, zapewne od kilkunastu lat, nie działało, a boczną szybkę pasażera odchylał zimny o tej godzinie wiatr. Chciałoby się oprzeć zmęczoną głowę o drzwi, ale trochę strach – pasów nie ma, a drzwi przed otwarciem wzbrania tylko słowo honoru. Marzniemy. Wkrótce wjechaliśmy na początek 60-kilometrowej grobli, usypanej na bardzo płytkim morzu, prowadzącej do naszych rajskich wysp. Przy kontroli paszportowej (Kubańczycy nie mieli tam wstępu jeszcze kilkanaście lat temu), spotykaliśmy ekipy robotników jadące do prasy amerykańskimi, żółtymi autobusami szkolnymi, jeszcze z napisem „School bus”. O 7 rano dotarliśmy do hotelu, już na pierwszy rzut oka znacznie lepszego niż kosztujące tyle samo molochy z Varadero. Choć zameldowanie rozpoczynało się o godzinie 16, otrzymaliśmy pokój i opaski all-inclusive.
Następne 4 dni spędziliśmy dość monotonnie i leniwie – śniadanie, plaża, obiad, plaża, kolacja, spać. Plaża bardzo przypominała tę, którą pamiętaliśmy dokładnie sprzed roku – z Malediwów, co najlepiej oddadzą zdjęcia. Jedyną wycieczkę zorganizowaliśmy sobie piętrowym autobusem z odkrytym dachem na Playa Pilar, ponoć najładniejszą na Kubie i całych Karaibach. Lubię takie zwroty z przewodników… Każdy kraj, miasto czy nawet dzielnica zasługuje na coś „naj”. Rzadko, tak jak i w tym wypadku, zwroty te okazują się prawdziwe. Nasza plaża hotelowa wcale nie była gorsza, zwłaszcza uwzględniając rozświetlane po zachodzie słońca długie, rajskie molo.
W podobny sposób z Cayo Guillermo wróciliśmy do Havany – taksówka i autobus. Chiński autobus Yutong niestety był w znacznie gorszym stanie niż jego poprzednicy. Spóźnił się pół godziny, z toalety śmierdziało, a z okolic zbieranych na tyłach autobusu puszek (do skupu?) czasami wychodziły na spacer karaluchy. A linia reklamuje się jako luksusowa. Kierowca, jak każdy tu pracownik, podczas trasy uprawiał prywatę. Oprócz wielokrotnych podwózek znajomych, dwukrotnie zatrzymał się w celu kupna cebuli, sprzedawanej tu, podobnie jak czosnek, w długich warkoczach.
Na Plaza Vieja w Havanie pojawiliśmy się po północy. Opiekun casa particular Daniel czekał na nas na balkonie i przywitał jak starych przyjaciół. Ostatniego dnia w stolicy trafiliśmy na targ z rękodziełem w znacznie lepszych niż do tej pory spotkanych cenach. Kubańczyków należy pochwalić za wysoką kulturę targowania. Nikt nigdy nie okazał swojego zniecierpliwienia czy też nie zakpił z proponowanych przez nas cen, jak czasami w różnych krajach ma to miejsce. Sprzedawca obniżał cenę bądź po prosu nie zgadzał się. Oprócz wizyty na targu wysłaliśmy kartki i napiliśmy się rumu na balkonie z widokiem na miasto, słuchając wędrujących po okolicznych restauracjach zespołów i spoglądając w stronę zachodzącego na końcu długiej ulicy słońca, barwiącego niebo na pomarańczowo. Takim widokiem pożegnaliśmy Kubę.
[Not a valid template]
Na lotnisko bez trudu znaleźliśmy taksówkę, a konkretnie po prostu jadącego w tę stronę kierowcę, który chce dorobić, a po drodze zabierze jeszcze siostrę i jej męża, za 10 CUC. Chevrolet Deluxe z 1952 roku ze światłem stopu mieniącego się ledowymi barwami tęczy.
Na lotnisku czekała na nas ostatnia niespodzianka – podatek lotniskowy w wysokości 25 CUC, czyli prawie 100 zł. Z wcześniej opisywanej karty turysty rząd ma jeszcze 22 euro, więc każdy turysta dostarcza mu bezpośrednio 200 zł + pośrednio podatki od pewnie niemałych pieniędzy, które wyda. Nieźle. Co za to ma? Nie wiem, na ile to zasługa państwa, a na ile, w takim razie godnej pochwały, kubańskiej mentalności, ale na Kubie jest bardzo bezpiecznie i komfortowo można zapuścić się wszędzie, dlatego wracamy z chwilowo zaspokojoną potrzebą poznawania świata.
Z samolotu lecącego do Madrytu, w momencie pisania tego zdania znajdującego się nad rozświetloną w nocy Florydą, kończę tę opowieść.