Japonia

Wstęp

Inspiracją podróży do Japonii był, jak to zwykle w moim przypadku bywa, błąd cenowy linii lotniczych. Ponieważ byłem już w Chinach w 2010 r., kraju dość podobnym i na pewno nie była to moja najlepsza podróż (co wynikało m.in. z tego, że była pierwszą tak daleką; dziś zorganizowałbym ją inaczej), czytałem książkę „Japonia w sześciu smakach” Anny Swiątek, po której stwierdziłem, że nie jestem fanem tego typu kultur, cel ten był raczej daleko w hierarchii pożądanych kierunków. Chętnie polecę i zobaczę, ale gdy trafi się lot w cenie poniżej 1000 zł. Jestem wymagający, ale los i tym razem przeskoczył tę wysoko ustawioną poprzeczkę.

Trafił się lot za 680 zł z Budapesztu, Turkish Airlines. Tak, w obie strony. Oprócz możliwości zwiedzenia stolicy Węgier (specjalnie wybrałem wylot w niedzielę, żeby mieć na to sobotę), co planowałem w przyszłości, specjalnie w drodze do Japonii wybrałem połączenie z 12-godzinnym oczekiwaniem w Stambule, umożliwiającym zwiedzanie. Specjalnie bym się tam raczej nie wybrał (nie tylko ze względu na bezpieczeństwo) i po zwiedzeniu potwierdziło się, że miałem rację. Jak już wielokrotnie pisałem – uwielbiam przesiadki pozwalające zwiedzać, wnoszą mnóstwo wrażeń i różnorodności do podróży, nawet tak dalekiej. Prawie za darmo dostaje się możliwości, za które normalnie trzeba zapłacić co najmniej kilkaset czy tysiąc złotych (lot, hotel itp.). Jest to dobre rozwiązanie szczególnie dla mnie, jako że nie jestem zwolennikiem bardzo dokładnego zwiedzania (każde muzeum itp.), zdecydowanie wolę zwiedzać „płycej”, ale szerzej, bardziej różnorodnie. A jeśli kogoś męczą długie podróże samolotem – uważam, że lepiej wybrać połączenia nawet z noclegiem i możliwością zwiedzania niż dopłacać czasem kilkaset złotych za te wygodniejsze, krótsze.

Wrocław – Kraków – Budapeszt, 3-4 czerwca 2016 r.

Pierwszym krokiem spośród 230 tysięcy kroków w tej podróży był krok na pokład PolskiegoBusa Gold z Wrocławia do Krakowa. Czym się różni kreowany na komfortowy PolskiBus Gold od zwykłego? Możliwością wyboru konkretnego miejsca podczas rezerwacji, co jest chyba najistotniejsze, bo odzwierzęca procedurę wejścia na pokład. Odległości między fotelami i możliwość pochylenia ich – raczej takie same. I jest kawa, herbata (kilka rodzajów!) lub tani soczek i słodka bułka – to, co kiedyś było w zwykłym PolskimBusie. Przez wypadek na autostradzie A4 zjechaliśmy na gminne drogi, na których oprócz PolskiegoBusa zmieściłby się może rower. Po około godzinie jazd pięknymi polami w świetle zachodzącego słońca i przez rynki małych miejscowości, z powrotem znaleźliśmy się na A4. Według map Google o tym, czy zdążymy na kolejnego PolskiegoBusa z Krakowa do Budapesztu, miały zadecydować góra 3 minuty. Planowo było 40 minut zapasu. Spytałem kierowcy i „stewardesy”, co można zrobić w takiej sytuacji. Zadzwonili do centrali i pocieszyli mnie, że dzisiaj wszystkie busy są spóźnione, więc raczej się uda. Faktycznie się udało, czekaliśmy jeszcze pół godziny w Krakowie.

Nocna podróż przez Tatry upłynęła dość szybko. O 6 rano wysiedliśmy przy stacji metra, kupiliśmy bilet całodzienny i pojechaliśmy do hotelu, licząc na możliwość wcześniejszego zameldowania. Niestety, jak to zazwyczaj bywa, wszystkie pokoje były oficjalnie zajęte, więc trzeba było czekać do 14. Nie wiem, czy to prawda, bo słyszy się to zbyt często. Jeśli nie, to czy hotelarzowi tak bardzo zależy na zaoszczędzeniu kilku spuszczeń wody w toalecie? Prysznic i tak się weźmie, tylko później, a telefon i tak się naładuje. Koszty sprzątania są stałe, klimatyzacji tu akurat nie było… Ostatecznie stało się bardzo dobrze, bo inaczej poszlibyśmy spać i wstali nie wiadomo kiedy. A tak po szybkim śniadaniu o 7 rano rozpoczęliśmy zwiedzanie.

W Budapeszcie stacje metra w godzinach wieczorno-porannych są pełne śpiących bezdomnych. Nie na ławce, tylko na ziemi, na materacach, jak się wydaje – są to ich stałe miejsca. Metro linii M3 jest niesamowite. Z zewnątrz: stare pociągi wyglądające jak polskie, stare, żółte osobowe (tu zakurzone, brudno-niebieskie), w środku: oświetlenie jak w recepcji Funduszu Wczasów Pracowniczych w Niechorzu albo starych wrocławskich przegubowych tramwajach Konstal 102Na. Oprócz tego mechanizm zapobiegania opóźnieniom – drzwi zamykają się z takim impetem, że nikt nie będzie miał odwagi wepchnąć się do odjeżdżającego za chwilę pociągu.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od części miasta na wschód od Dunaju – Pesztu. Największa w Europie Synagoga, Bazylika św. Stefana (naprawdę okazała) i Opera. Ostatni po tej stronie miasta był budynek Parlamentu przypominający ten brytyjski. Piękny.

Między dwoma brzegami Dunaju kursują promy, które obejmują bilety na komunikację, ale nie zapowiadało się, żeby miało coś przypłynąć, więc przejechaliśmy pod rzeką metrem.

Druga strona miasta, Buda, jest chyba ciekawsza. Pierwsza była Baszta Rybacka, później Kościół św. Macieja, historyczne, stosunkowo niewielkie centrum otoczone murami obronnymi, Zamek Budapesztański, Biblioteka Narodowa i Muzeum Budapesztu. Było dość gorąco, ale zdecydowaliśmy się wdrapać pod Statuę Wolności na Górze Gellerta, z której widok na całe miasto był jeszcze lepszy.

Stambuł, 5 czerwca 2016 r.

Kolejnego dnia o 9 rano wylecieliśmy do Stambułu. Przylecieliśmy o 12, korzystając z czasu m.in. szukaliśmy już dobrego sushi w Tokio, a o 16 ruszyła nasza bezpłatna wycieczka po mieście organizowana przez Turkish Airlines dla wszystkich pasażerów oczekujących ponad 6 godzin. Droga do centrum – okropna. Rozkopana, korki, wszędzie blokowiska, przemysłowe zabudowania przy morzu. Zresztą, wiele miast tak wygląda. Ale dobrze, że nie przyleciałem tu kiedyś specjalnie… Wysiedliśmy pod Uniwersytetem, w historycznym centrum. Było już znacznie ładniej. Klimaty dobrze mi znane. Odczekaliśmy, aż muezin przestanie wyć z minaretu, żeby usłyszeć co mówi przewodniczka. Otrzymaliśmy opaski, które miały wyróżnić nas z tłumu i uczynić lepiej widocznymi. Bardzo dawno nie byłem uczestnikiem zorganizowanego zwiedzania. Metaforycznie, tę opaskę można by założyć sobie na oczy, trochę tak to wygląda. 🙂 Podobało mi się, czegoś posłuchałem, dowiedziałem się, pokazano mi wszystko na tacy, ale tempo bardzo utrudniało zrobienie nawet szybkiego zdjęcia, chyba, że poruszonego i z ramieniem innego z uczestników w połowie kadru. A co dopiero smakowanie lokalnej atmosfery. W tym programie zwiedzania (jest kilka różnych, my nie mieliśmy wyboru przez godzinę przylotu) z zewnątrz zobaczyliśmy m.in.: bramę Uniwersytetu Stambulskiego, Wielki Bazar, targowisko ze starymi książkami, Kolumnę Konstantyna, Hippodrom, Niemiecką Fontannę, Egipski Obelisk, Niebieski Meczet i Haghię Sophię. Na koniec, niespodzianka, bo w tym programie jej nie było – kolacja. W całkiem dobrej restauracji. Smakowo średnio, ale za darmo – i tak rewelacja. O 21 mieliśmy być z powrotem na lotnisku, ale wylot był dopiero o 1 w nocy. Dlatego po podpisaniu oświadczenia o samodzielnym powrocie odłączyliśmy się od grupy. Czas ten wykorzystaliśmy na zrelaksowanie się przy aromatycznej fajce wodnej i herbacie Rize Caj w miejscu, gdzie palono ich z 50 (głównie tubylcy), a aromat unosił się w promieniu kilkuset metrów.

Wróciliśmy tramwajem, a później metrem na lotnisko, z  którego czekał na nas 11,5-godzinny lot. Mój najdłuższy, jeśli chodzi o odległość – 9000 km.

W tym miejscu muszę pochwalić Turkish Airlines. Kiedyś otrzymały tytuł najlepszej europejskiej linii lotniczej. I zasłużenie, bardzo. Prawie wszystkie zachodnie linie mogą się przy niej SCHOWAĆ. LOT ze swoim 50g batonikiem Prince Polo i 100 ml wody (na krótkich rejsach) też. Choć nawet British Airways ma zrezygnować z serwisu na krótkich połączeniach.

Poprzedni lot, z Budapesztu do Stambułu, mimo, że trwał mniej niż 2 godziny, obsługiwany był przez samolot z pełną rozrywką pokładową, czyli w każdym siedzeniu tablet z filmami, muzyką, grami. Nawet na tak krótkiej trasie pełny posiłek, nie przekąska lub mini-kanapka, do wyboru napoje alkoholowe i bezalkoholowe. Na trasie Stambuł – Tokio dwa pełne posiłki, nie jeden + byle co przed lądowaniem. Serwis zaczynał się od tyłu (a tam siedzę najczęściej) i przebiegał bardzo sprawnie. Zazwyczaj najpierw rozdawane są same napoje, co trwa długo. Potem posiłek – też długo. Potem kawa i herbata – też długo. A dopiero potem, nawet pół godziny po zjedzeniu i wypiciu wszystkiego, wszystko jest zbierane. W Turkish połączono rozdawanie napojów z posiłkami, a zbieranie tacek z rozlewaniem kawy i herbaty. Dzięki temu posiłki trwały tyle ile powinny i przez dłuższy czas światła w kabinie mogły być zgaszone. Stewardesy zatroszczyły się, żeby wszyscy pasażerowie zasunęli żaluzje, bo przez większą część lotu świeciło słońce. Wszystko lepiej przemyślane niż w innych liniach.

Tokio, 6 czerwca 2016 r.

Wylądowaliśmy w Tokio. Była dopiero 19, a na lotnisku zadziwiająco spokojnie i mały ruch. Wybrałem pieniądze z bankomatu. Śmieszne są. Pieniądze się nie wysuwają, tylko trzeba je wyciągnąć z szufladki, która się otwiera i sprawia wrażenie, jakby mogła przyciąć rękę. Kupiliśmy bilet na Limited Express, najtańszy środek transportu do oddalonego o 70 km centrum za 36 zł. Inne pociągi, szybsze, np. Japan Rail Narita Express kosztują nawet kilka razy tyle. Ruszyliśmy. Po 1,5 godziny dojechaliśmy do stacji Ueno, gdzie przesiedliśmy się w metro. Zameldowaliśmy się w hotelu. Recepcjonista nie mówił prawie słowa po angielsku, ale starał się zrobić jak najlepsze wrażenie.

Był to mój pierwszy kontakt z toaletą w Japonii. Dość prostą, ale jednak z funkcją bidetu, prysznica, regulacją mocy strumienia i podgrzewaną deską. Nieufnie, stojąc przed muszlą, nacisnąłem przycisk „shower”, po czym z końca deski wysunęła się dysza, która postrzeliła mnie wodą. Te bardziej skomplikowane modele, jak z filmiku poniżej, mają funkcję podnoszenia i opuszczania deski, samodzielnego mycia deski i muszli oraz odtwarzaniu szumu oceanu (funkcja „PRIVACY”).

Po chwili, była już 22, wyszliśmy na znalezione w mapach Google czynne w nocy sushi. Po drodze skorzystaliśmy po raz pierwszy z automatów, które pokrywają miasta podobnie jak zasięg GSM. Są oddalone od siebie o maksymalnie 100-200 metrów, są wszędzie, często jeden przy drugim. Spróbowaliśmy zielonej herbaty, która jest podstawowym napojem, chyba bardziej podstawowym niż woda. Od kilku lat jestem smakoszem herbaty, chyba najbardziej zielonej i muszę przyznać, że była bardzo dobra (w odróżnieniu od innych, w lokalach, o czym później). Nie była to zielona herbata najwyższej jakości, ale jak na butelkowaną – świetna, z wyczuwalnym „rybnym” posmakiem. Smak umami w herbacie działa na mnie jak narkotyk. Nestea Green Tea to jakiś bezsmakowy ściek. 😉 No i cena, taka jak w Polsce (choć w automatach często jest drogo), a jak na Japonię bardzo niska, bo 3,6-5 zł za pół litra.

Sushi było dobre, ale najdroższe z tych wszystkich, które jedliśmy potem. Ok. 55 zł od osoby. Pragnę uspokoić tych, którym wrocławska Sushirolka na ul. Kuźniczej może wydawać się polską profanacją sushi. W Japonii też robi się takie rolki, tylko bardziej stożkowe, trójkątne. 🙂 I mięso zamiast ryby też się zdarza.

Tokio, 7 czerwca 2016 r.

Pierwszy pełny dzień w Tokio zaczęliśmy od śniadania w okolicy hotelu. Słona zupa na bazie sosu sojowego z makaronem i pierożki z sajgonkowym nadzieniem. Ok. 500-600 jenów, 18-22 zł, czyli najniższa cena, za którą można zjeść pełen posiłek. W miarę smaczne i syte.

Pojechaliśmy metrem pod Tokyo Skytree, najwyższą wieżę na świecie o wysokości 634 m oraz 2. najwyższą budowlę na świecice po Burj Chalifa w Dubaju. Cóż, dla mnie, brzydkie to, szare, metalowe, siatkowane i umieściłbym w kategorii „nie warto”. Na dole spróbowaliśmy czipsów z owoców morza i poszliśmy w stronę świątyni Senso-Ji. Świątynia – jak każda w tej części Azji: drewno pomalowane często na kolor czerwony (w świeżo odnowionych sprawia wrażenie jakby był to plastik), bramy, zdobienia, coś na wzór ołtarza, skarbona, dzwonki i zaklinanie losu. Tu odbywało się na 4 sposoby. Pierwszy to ogromna kadzielnica, do której można było wetknąć kupiony obok pęczek kadzideł, aby potem wdychać i wędzić się w jego uzdrawiających oparach.  Drugi – drewniane tabliczki, na których pisało się swoje prośby i zawieszało wśród innych. Trzeci – wróżba. Potrząsało się metalowym pudełkiem, wypadał z niego patyczek z napisaną nazwą szufladki, z której wyciągało się wróżbę. Czwarty, najbardziej uniwersalny i obecny w każdej świątyni sposób zyskania przychylności Bóstw to modlitwa. Była nawet instrukcja dla zagranicznych. Sekwencja ukłonów, składania rąk w odpowiedni sposób, wrzucenia pieniążka i pociągnięcia za sznurek z dzwonkiem.

Kolejnym punktem była dzielnica… AGD – Kapabashi dori. Mnóstwo sklepów wzdłuż ulicy, każdy specjalizujący się w innej dziedzinie artykułów gospodarstwa domowego. Taki nowoczesny kraj, a handel nie przeniósł się jednak tylko do centrów handlowych. 😉

Dotarliśmy pieszo do dworca Ueno, w którego okolicach także kwitł wszelki handel. Najciekawszym elementem była wizyta w salonie gier. Naprawdę szok. Jak można tak się ogłupiać. W środku 150 decybeli i dużo, raczej starszych osób, wpatrzonych zahipnotyzowanym spojrzeniem w ekran czegoś w stylu jednorękiego bandyty. Tu się nadusza, a tu się rusza. Tu się wkłada, a tu wypada… jakaś metalowa kulka, pewnie pełniąca funkcję żetonu.

Kolejną dzielnicą była dzielnica elektroniki – Akihabara. Mnóstwo sklepów z grami, krzykliwe neony i maid-cafes, czyli kawiarnie prowadzone przez przebrane za pokojówki małe, słodkie, niewinne dziewczynki, które zapraszając do nich modulowały swój cieniutki głos tak, że brzmiał jeszcze bardziej dziecięco.

Poszliśmy na sushi polecane przez internety. Typowy bar z sushi z tzw. conveyor belt, czyli pasem, na którym poruszały się talerzyki z kawałkami sushi. 2 kawałki na każdym, w zależności od koloru talerzyka, w cenie od 3,6 zł np. za nigiri z kalmarem, ośmiornicą, łososiem, maki z łososiem lub tuńczykiem do 18 zł za nigiri z tłustym, jasnym tuńczykiem (ten jest najdroższy, a ciemny, fioletowy znany nam z Europy najtańszy). Co ciekawe, najpopularniejsze jest nigiri, czyli po prostu kawałek ryżu z rybą na wierzchu. Nie maki, czyli ryż owijany w glon, a już na pewno nie wymyślne kompozycje nie wiadomo ilu składników, w tym serek Philadelphia (nie mogę zrozumieć…), polane sosem, znane z europejskich sushi barów. Wasabi jest już na ryżu, nie dodaje się samemu. Podczas tej i kolejnych wizyt w podobnych barach spróbowaliśmy m.in. łososia, tuńczyka – mniej i bardziej tłustego, węgorza, kalmara, ośmiornicy, kraba, krewetek, kawioru i… „eggplant”. Z wyglądu – małe, czarne, pomarszczone. Zapachu raczej brak, smak… spróbowaliśmy z obawami… nijaki. Teraz sprawdziłem, że był to bakłażan. Jakaś dziwna odmiana. Do sushi świetnie pasuje i „resetuje” smak zupa miso, czyli zupa ze sfermentowanej soi, często z dodatkiem małych małży. Mimo, że kompozycja smakowa nie porywa, główny smak w całej kuchni japońskiej to słony. Japończycy ją piją, dlatego o łyżeczki (specyficzne, głębokie, jak do lekarstwa) musieliśmy zawsze prosić.

Przy każdym „stanowisku” do spożywania, oprócz talerzyków, sosu sojowego i pałeczek, są też kubki, zielona herbata (sproszkowana, pył) i kranik z wrzątkiem. Widzieliśmy, że Japończycy sypią tylko tyle, żeby zabarwić wrzątek. My 3-4 małe łyżeczki, co jednak nie uratowało tej herbaty – zawsze była po prostu niskiej jakości. Więc pyszna zielona herbata w Japonii na każdym kroku to mit. Po powrocie do Polski żartowałem po odwiedzeniu mojej ulubionej herbaciarni, że wróciłem z Japonii napić się wreszcie porządnej zielonej herbaty. Oczywiście, taka też tam była, w sklepach z herbatą, nie spożywczych, ale matcha najwyższej klasy wcale nie była tańsza niż w Polsce, ok. 100 zł za 30 g klasy A.

Po skończonej uczcie obsługa zlicza talerzyki i wypisuje paragon, który opłaca się przy kasie.

 

Następnym punktem była świątynia Meiji Jingu w dzielnicy Harajuku. Weszliśmy jednak nie od tej strony, co trzeba, od Parku Yoyogi, więc zastał nas zmrok. Wrócimy jutro. Sama dzielnica Harajuku, znana ze specyficznie ubranej, a może przebranej młodzieży zbierającej się tu co weekend, pełna była sklepów i neonów – jak prawie wszędzie. Nie był to weekend, więc młodzieży nie było.

Pojechaliśmy metrem do dzielnicy Shibuya, znanej głównie z bardzo ruchliwego przejścia dla pieszych oraz pomnika psa, który wyczekiwał swojego właściciela jeszcze kilka lat po śmierci. Poza tym – sklepy, neony, hałas.

 

Potem pojechaliśmy do dzielnicy Shinjuku. Tam, po 21, wjechaliśmy windą na 45. piętro Tokyo Metropolitan Government, skąd świetnie (i za darmo!) było widać całe miasto.

Następnie odwiedziliśmy dzielnicę Kabukicho, ponoć czerwonych latarni, ale lokale były dość schowane i można było je poznać tylko po szyldach (niezbyt rzucających się w oczy) i czarnoskórych (których poza tym nie spotykaliśmy w ogóle) „promotorach” lokali.

Golden Gai – to kilka wąskich, niezbyt długich, równoległych uliczek. W każdej z niej kilkanaście pubów. Co je wyróżniało? Każdy mieścił 5-8 osób. Zarówno barman, jak i klienci tuż za sobą mieli ścianę. Bardzo ciekawy klimat. I promocyjne ceny. Piwo za 36 złotych (w sklepie za 8 zł)!

Intensywny dzień zakończył się biegiem na ostatnie metro o 0:30.

 

Tokio, 8 czerwca 2016 r.

Kolejny dzień rozpoczęliśmy od wizyty na targu rybnym Tsukij. Nie, nie widzieliśmy licytacji tuńczyków, która jest około 5-6 rano. Przyjechaliśmy dopiero około 12, bo niestety kiedyś trzeba spać, choć to takie niepraktyczne w podroży. J Targ rybny był już zamknięty, ale przeszliśmy się po pustych stoiskach. Było ich mnóstwo. Chodziliśmy sami, czasem w towarzystwie szczurów. W okolicach targu jest dużo dobrych i tanich barów rybnych oraz straganów z ulicznym jedzeniem. Ze straganu zdecydowaliśmy się spróbować to…, nie wiadomo co. Wyglądało jak lód albo krojony ananas na patyku. Ale robili to na gorąco, wlewali płyn, który się ścinał pod wpływem temperatury. Stały za tym kolejki. Co to takiego? Rozbełtane jajko na słodko… Da się zjeść, ale żeby stać za tym w kolejce… Znacznie ciekawsze były glony z kartonowego kubeczka wyjadane wykałaczką.

W jednym z barów zjedliśmy sashimi. Czyli po prostu kawałki surowych ryb ewentualnie zagryzane ryżem, a nie na ryżu i popijane zupą miso. Po raz pierwszy jadłem sashimi w szpitalu w Indonezji i smakowało mi jeszcze bardziej niż sushi. Tutaj podobnie. Rewelacja. I cena jak na Japonię bardzo dobra – 36 zł.

Pieszo przeszliśmy do eleganckiej dzielnicy handlowej Ginza, w której butiki poszczególnych marek zajmowały całe budynki, nie pojedyncze sklepy.

Kolejnym puntem było Roppongi Hills, znane głównie z metalowej rzeźby pająka i nowoczesnej galerii handlowej. No cóż, jeśli przewodnik twierdzi, że na zwiedzenie Tokio potrzebny jest tydzień, przez który my zobaczyliśmy…, nie będzie to bardzo dużym nadużyciem, całą Japonię, to faktycznie trzeba czymś zapchać ten czas.

Tego dnia udało nam się skutecznie zobaczyć świątynię Meiji Jingu. Sama była typowa i do tego w remoncie, ale jej otoczenie, gęsta zieleń w środku miasta, dość relaksujące.

Ostatnim punktem dnia było aktywowanie Japan Rail Pass na dworcu w Shinjuku. Początkowo wydało nam się tragedią kupienie tygodniowego karnetu na pociągi za 1029 zł, jednak szok i wszelkie wątpliwości odnośnie opłacalności rozwiało sprawdzenie cen biletów pociągu z Tokio do Kioto – podobnie, około 1000 zł w obie strony. Z Japan Rail Pass mogą korzystać tylko turyści. Aktywowaliśmy go i zrobiliśmy rezerwację miejsc na pociąg do Kioto o 7:03 kolejnego dnia. 450 km w 2:40h na pokładzie Shinkansenu z charakterystycznym aerodynamicznym przodem. Później nie robiliśmy już rezerwacji, bo i tak zawsze znajdowaliśmy dobre miejsca w przedziałach bez rezerwacji, a poza tym nie planowaliśmy aż tak szczegółowo dnia. Ważna wskazówka dla planujących podróż – JP Rail Pass można kupić tylko poza Japonią, przed podróżą.

Kolację zjedliśmy… nie z oszczędności, bo ceny były podobne, ale ze względu na zbyt duże stężenie soli i sosu sojowego w organizmie, w McDonaldsie. Nie sądziłem, że kiedyś pójdę tam DLA SMAKU. Kuchnia japońska jest dobra, ale z mniejszą częstotliwością. Oparcie jej na słonym smaku i sosie sojowym to jedno, a drugie to mit różnorodności itp. Kuchnia japońska może jest różnorodna w dobrej restauracji. A co jedzą na co dzień przeciętni ludzie? Ryż, ryż, ryż, biały, bezsmakowy, z niewielką ilością dodatków, lekko „pomazany” smakiem, np. mięsa czy ryby. U nas je się raczej mięso z ziemniakami, a tam ryż z mięsem/rybą. Przekąską i odpowiednikiem polskiej czy europejskiej suchej bułki jest ryż owinięty w trójkątny glon.

Kioto, 9 czerwca 2016 r.

Pojechaliśmy do Kioto. Pociągi szybkich prędkości Shinkanseny i cała organizacja kolei jest wspaniała. Punktualnie, czysto, kulturalnie, cicho, spokojnie. Do strefy peronów można wejść tylko z ważnym biletem. Sprawdzają je bramki jak w metrze, nam wyjątkowo – obsługa przy przejściu dla niepełnosprawnych, choć robi to tak szybko, że chyba sprawdza tylko wygląd turysty i obrys JP Rail Pass. Zawsze kulturalna, uśmiechnięta, mówi różne niezrozumiałe nam formułki grzecznościowe po japońsku. Na peronach zaznaczone jest, który wagon gdzie się zatrzyma i na wyznaczonych liniach ustawia się do niego kolejka. W środku miejsca jest bardzo dużo, fotele pochylają się bardzo mocno, ale bez ryzyka zgniecenia współpasażera z tyłu. Konduktor sprawdza bilety tylko raz (nam najczęściej wcale) i zapisuje sobie numer miejsca wraz z stacją końcową, a nie 5 razy jak w polskim PKP. Przy wychodzeniu z przedziału nisko się kłania.

W nowym hostelu, skromnym ale bardzo czystym i nowoczesnym, blisko dworca, zostawiliśmy bagaże i zjedliśmy śniadanie w fastfoodzie z kuchnią japońską, tak jak i przez kolejne 4 dni. Dobre i tanie zestawy typu ryż z kurczakiem curry albo wołowiną. Także na wynos – braliśmy do pociągi w kolejnych dniach, żeby oszczędzić te pół godziny, czasem tak istotne. 🙂 Sposób zamawiania akurat nie był dla nas nowością, ale jeszcze niedawno by był. Automaty, w których się zamawia, płaci i dostaje kupony do pokazania przy odbiorze. Są nawet w bardzo małych, prawie że obskurnych barach. Obsługa standardowo miła, uśmiechnięta, zadowolona, że się przyszło, niestrudzenie powtarza rytualne japońskie grzecznościowe formuły. Tylko 1-2 razy zdarzyło się, żeby obsługa była POPRAWNA, czyli taka jak często jest w Europie – jak automat przyjmie zamówienie/zeskanuje produkty i nie pomyli się w liczeniu pieniędzy.

Pierwszym punktem w Kioto był las bambusowy Arashiyama. Ładne to, ale mocno turystyczne. Później świątynia Kinkaku-Ji (Złoty Pawilon), oblegana przez tłumy wycieczek szkolnych. Chaos.

Kolejna Daitoku-Ji, właściwie zespół świątynny składający się z ponad 20 budynków była już pusta i spokojna.

Ostatnia świątynia – Kiyomizu-dera była najciekawsza. Na wzgórzu, z ładnym widokiem na miasto i orzeźwiającym wiatrem.

Podjechaliśmy na sushi w okolice dzielnicy Gion. Standardowo bardzo dobre. Trzeba było chwilę poczekać w kolejce, na długiej ławce, po której przesuwali się oczekujący na miejsce, które wskazywała obsługa, pytając ile osób. Bardzo mądre i sprawne zarządzanie, lepsze niż nerwowe polowanie na stolik i kto pierwszy podejdzie ten lepszy. Albo krążenie w okolicy i sprawdzanie, czy już się przerzedziło.

Później przeszliśmy się szeroką na 2 metry alejką Pontocho, pełną restauracji. Biegła równolegle do rzeki, na którą lokale oferowały widok ze swoich tarasów. Co ciekawe, określona była minimalna kwota zamówienia, żeby móc tam usiąść.

Następnie odwiedziliśmy dzielnicę gejszy. Po początkowych obserwacjach myśleliśmy, że tradycyjna gejsza to mit i ten zawód mocno ewoluował. Widzieliśmy dużo ponadprzeciętnie ładnych i współcześnie ubranych Japonek na obcasach, wchodzących i wychodzących z eleganckich lokali, które co najwyżej jakoś się nazywały, a przed nimi stał ochroniarz w garniturze. Co to jest, co w środku – nie wiadomo, nie dało się zajrzeć, bo wejście było zawsze pod odpowiednim kątem. Nikt nie zaczepiał i nie namawiał do wejścia.

Przeszliśmy jednak na drugą stronę głównej ulicy, gdzie znajdowały się szkoły gejsz. Były tam jakby ich salony, ale zanim zauważyliśmy jakąkolwiek gejsze, to trafiliśmy jeszcze na popularne w Japonii hotele miłości, „na godziny”, z anonimową, często zautomatyzowaną recepcją. Na gejsze trafiliśmy dopiero w drodze powrotnej do hotelu. Dwie z nich żegnały się z klientem po którego podjechał samochód z kierowcą (nie taksówka). W trochę dziwny sposób, niby uprzejmy, ale taki służbowy, oficjalny, trochę jak w wojsku. Później zniknęły ze swoją opiekunką w drzwiach salonu. Kolejne dwie szły po ulicy z klientem, któremu chyba imponowało, że go stać, a turyści (inni też) robią zdjęcia. Dla mnie – są one raczej okropne niż w jakikolwiek sposób ładne i w nocy bym się przestraszył.

Nara i Osaka, 10 czerwca 2016 r.

Kolejnego dnia po śniadaniu w naszym fastfoodzie wsiedliśmy w pociąg do Nary, miasta znanego ze świątyń, w których okolicach spacerują sobie święte jelonki, zdecydowanie proszące o jedzenie.

Pierwsza z nich – Kofuku-Ji. Ciekawą świątynią była Todai-Ji, skrywająca w sobie największy na świecie posąg Buddy z brązu (15 m wysokości, więc wcale nie taki ogromny). Przejście przez dziurę w jednym z jej filarów, wielkości dziurki od nosa Buddy ma zagwarantować szczęście, dlatego też robiła to cała szkolna wycieczka.

Najbardziej klimatyczną była ta nieco oddalona od pozostałych i obdarzona tylko 1 gwiazdką w przewodniku – Wakamiya Shrine. Otoczona zielenią i kamiennymi lampionami, które raz w roku, od święta, wypełniają się świeczkami. Musi być wtedy pięknie.

Wróciliśmy na dworzec i pojechaliśmy do Osaki. Niezbyt ciekawego miasta, ale na wieczór w sam raz. Chcieliśmy spróbować tam ciekawego typu restauracji: przy każdym stoliku czy stanowisku przy długim barze był grill i okap. Zamawiało się surowe mięso, samodzielnie grillowało i popijało piwem. Jednak była długa kolejka, a ceny nas trochę odstraszyły, mimo, że lokal wyglądał bardzo skromnie. Poszliśmy więc znowu na sushi, po odstaniu swojego w kolejce.

Osaka błyszczy i miga neonami, krzyczy hałasem reklam i lokali, rusza się tysiącami nóg przechodniów, pachnie spalonymi ostrygami obrabianymi palnikami gazowymi z ulicznych straganów.

 

Zamek Himeji, Hiroszima, Wyspa Miyajima, 11 czerwca 2016 r.

Wsiedliśmy w pociąg z zestawem z ulubionego fastfoodu na wynos i po 50 minutach (130 km) wysiedliśmy w Himeji, mieście znanym z Zamku Białej Czapli, gdzie nagrywano Bonda w latach 60. 3 gwiazdki w przewodniku po Japonii. Ładny, ale zwiedzanie od środka polega na zwiedzaniu drewnianej podłogi. Obowiązkowo na boso. Nic tam nie ma. Tu można wysnuć tezę, jaka to Europa musi być ciekawa, bogata i różnorodna dla turystów z Azji czy innych stron świata przyzwyczajonych do zwiedzania np. podłóg. Choćby Zamek Książ, który jest dużo ciekawszy, a jest tylko atrakcją w skali Dolnego Śląska, wcale nie taką popularną. Nie w skali całej Polski i raczej nie ma 3 gwiazdek w przewodniku po Polsce, oznaczających „zobacz koniecznie”. Przypomniało mi się Maroko i Marakesz, w którym z kolei zwiedzało się sufity.

Wróciliśmy na dworzec i pojechaliśmy do Hiroszimy. Odwiedziliśmy muzeum upamiętniające wybuch bomby atomowej, pełne szczątek ubrań i ludzi oraz budynek położony zaledwie kilkaset metrów od epicentrum wybuchu, który go przetrwał. Kilka być może dla niektórych oczywistych informacji – najbardziej śmiercionośna w bombie atomowej jest siła uderzeniowa, ciśnienie. Dopiero później temperatura, a na samym końcu, bardziej „dobijające” niż bezpośrednio zabijające, promieniowanie. Bomba atomowa nie uderza o ziemię, tylko wybucha kilkaset metrów nad ziemią. Widzieliśmy zdjęcia, na których mieszkańcy miasta pokazywali sobie palcami spadochrony, właśnie z bombą. Nie wiedzieli, co to i co ich czeka.

Powoli robiło się późno. Wiedzieliśmy, że nie zdążymy już wejść do świątyni na wyspie Miyajima, która jest czynna do 18, ale zdecydowaliśmy się i tak popłynąć. Nic nas to nie kosztuje, JR Pass obejmował także ten prom. Świetna decyzja. Cicha, klimatyczna wyspa, na której już z daleka widać pływającą bramę tori. Mimo zamknięcia samej świątyni i tak była bardzo dobrze widoczna od strony brzegu. Do tego późna pora pozwoliła nam zobaczyć magiczne, kamienne lampiony oświetlające linię brzegową. Jeden z lepszych widoków.

 

Zamek Matsumoto i wieś Narai, 12 czerwca 2016 r.

Długo zastanawialiśmy się co robić tego dnia. Przyzwyczailiśmy się do mnóstwa wrażeń każdego dnia, więc nie było to proste. Nie chcieliśmy pojechać gdziekolwiek. Podjęliśmy już decyzję, że pojedziemy na plażę w Shirahamie przy której są źródła termalne, ale po sprawdzeniu pogody – deszcz – zrezygnowaliśmy. Było kilka innych, ciekawych miejsc, bardziej przyrodniczych, typu Alpy Japońskie, ale prawie każde wymagało najlepiej samochodu albo spędzenia tam choć jednej nocy przez długi czas podróży lokalnymi pociągami.

Ostatecznie pojechaliśmy do Zamku Matsumoto, podobnego do Zamku Białej Czapli w Himeji.

Następnie do górskiej miejscowości Narai, gdzie nie było prawie nikogo, a turystów tym bardziej. Cisza, spokój, szum wody, drewniane fasady pozamykanych sklepów, niewielkie świątynie. Pięknie.

 

Nikko i powrót do Tokio, 13 czerwca 2016 r.

Ostatniego dnia w Japonii mieliśmy wylot dopiero o 22. Dlatego postanowiliśmy i ten dzień wykorzystać. W Tokio, mimo takich wstępnych planów, nie było już za wiele do zobaczenia, dlatego pojechaliśmy za Tokio, do Nikko, miasta znanego także głównie ze świątyń. Przewodnik poleca zwiedzać je 2-3 dni, nam wystarczyły 3 godziny na znajdujące się tam niewielkie 3 świątynie jedna obok drugiej i znany ze zdjęć czerwony mostek.

Wróciliśmy na stację centralną Tokio, a stamtąd Narita Express pojechaliśmy na lotnisko. Stamtąd do Stambułu, potem do Budapesztu, później autobusem LuxExpress do Krakowa (moje marzenie, to żeby LuxExpress opanował Polskę; trochę droższy niż PolskiBus, ale komfort 3 razy lepszy), a z Krakowa do Wrocławia PolskimBusem.

 

Zakończenie

Ogólne wrażenia z Japonii – powyżej oczekiwań. Zobaczyć – tak, ale tydzień w zupełności wystarczy turystom przygotowanym na intensywne zwiedzanie. Poza tym ceny są stosunkowo wysokie, więc każdy kolejny dzień ma jednak zauważalny wpływ na ostateczną cenę.

Mieszkać tam – zdecydowanie nie. O monotonnej kuchni już pisałem. Poza tym, jest to niby bogaty kraj, ale na ulicy nigdzie tego nie widać.  Bo czy krzykliwe neony o tym świadczą? Czy pozytywnie wpływają na jakość życia? Beton, szarość, gęsta zabudowa, na obrzeżach dość skromne, kwadratowe domy. Po samochodach też nie widać bogactwa – głównie szare czy srebrne Toyoty czy inne, bardzo popularne sześcienne puszki. Co do ciasnoty – myślałem, że jest gorzej. Ale i tak nie jest tak, jakbym ja chciał żyć.

Co ciekawe, gdybym miał porównać Japonię do jakiegoś kraju, to jest najbardziej podobna do Stanów Zjednoczonych. Amerykańskie wtyczki, często spotykane automaty z napojami, pralnie automatyczne, 24-godzinne sklepy Seven Eleven i Family Mart, odpowiedniki polskich Żabek, tylko znacznie lepiej wyposażone, np. z mikrofalówkami do odgrzania posiłku, kserem, toaletą, akcesoriami do aparatu, drobną elektroniką. I wszystko jest proste, przemyślane, wygodne, użyteczne, dobrze oznaczone, wyjaśnione.

Co do kultury – wiedziałem, że jest wysoka, a ludzie są uprzejmi. Myślałem jednak, że jest to trochę mechaniczne, wyćwiczone, wręcz wytresowane, wynikające z konieczności, żeby nie zwariować w tak zurbanizowanym społeczeństwie. Nie, wynika to z głębokiego szacunku dla innych oraz myślenia w ogóle i o drugim człowieku. W Europie często mi tego brakuje. Interesuję się savoir-vivrem, czytam trochę na ten temat, więc zwracam na takie kwestie szczególną uwagę. Nie trzeba nikogo przekonywać, że głośne rozmowy w komunikacji nie świadczą najlepiej o kulturze rozmówców. Ale o wyciszeniu dzwonka pomyśli już mniej osób. A w pociągach w Japonii jest nawet uwaga, by zwracać uwagę na… hałas swojej klawiatury w laptopie, który może przeszkadzać.

Nie mówię, żeby chorzy ludzie nosili maski, ale będąc kaszlącym pasażerem wybierałbym np. miejsca siedzące samodzielne, odosobnione, a nie przysiadał się do innych, a już kaszląc, nie robiłbym tego bezwiednie jak zwierzę – głośno i na wszystkich. W Polsce czy w Europie w życiu codziennym, ulicznym, czasem brakuje optimum Pareto. Czyli takiego typu myślenia i zachowań, których podjęcie wcale nie wiązałoby się z jakimiś stratami, wyrzeczeniami dla podejmującego je, a przyniosłoby korzyść innym, np. wspomniane ograniczanie rozsiewania swoich zarazków czy chodzenie, szczególnie w zatłoczonych miejscach, zgodnie z ruchem obowiązującym w danym kraju. W Japonii jest ruch lewostronny i można byłoby to dostrzec po samym ruchu pieszych. Jest to na tyle istotne, że po powrocie przez krótki czas jeszcze ciągnęło mnie na lewo. Inny przykład takiej nieoptymalności, z tej samej podróży. W Stambule podczas kolacji zorganizowanej przez Turkish Airlines, niektórzy byli sami, niektórzy w 2, 3 itd. Ludzie pozajmowali miejsca tak, że ojciec z synem nie zdążyli usiąść razem. Pani, która była sama i siedziała z ojcem, nie zaproponowała, że przesiądzie się na miejsce syna, by ci mogli usiąść razem. Bolą mnie takie rzeczy, myślałem, czy sam jej tego nie zaproponować, ale nie chciałem się wtrącać w nieswoją sprawę.

W Japonii zdarzyło mi się widzieć spełnienie jeszcze „wyższego” optimum w życiu codziennym – Kaldora-Hicksa. Tego już nie oczekuję od nikogo, ale jest to godne pochwały. Ludzie byli w stanie z własnej inicjatywy zrezygnować z czegoś, nieco pogorszyć swoją sytuację, żeby innym było dużo lepiej, czyli żeby bilans „wymiany” był dodatni. Np. ktoś w pociągu siedział sam, przy oknie, jak wszyscy inni. Do wagonu weszła para i nie mogła razem usiąść. Ten ktoś ustąpił im miejsce i przysiadł się do kogoś innego, obcego. A prawdopodobnie któraś z osób z tej pary, zmuszona do zajęcia osobnego miejsca z kimś obcym, wcale by się do niego nie dosiadła i siedziałby dalej sam, wygodniej. Ale sam zaproponował swoje miejsce. I to jest piękne. Pokazuje kształcący wymiar podróży.

Tego i Wam życzę, by każda podróż była nauką wzbogacającą nie tylko ciało o opaleniznę, ale i umysł o szacunek, dystans, rozsądek.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *