25 czerwca 2013 r.
Nadszedł moment, w którym rozpocznie się moja kolejna egzotyczna podróż! Dziś o 17.30 lecę z Wrocławia do Paryża, tam nocuję i rano lecę do Pointe a Pitre na Gwadelupie. To departament zamorski Francji położony na Małych Antylach w Ameryce Środkowej. Więc leci się lotem krajowym (Paryż – Pointe a Pitre), na dowód, płaci się w euro, a roaming jest w stawkach europejskich. 🙂 Prawdopodobnie będę miał na miejscu dostęp do internetu, więc oczekujcie relacji i zdjęć.
27 czerwca 2013 r.
Pozdrawiam z Saint Francois na Gwadelupie! Podróż samolotem linii Air Caraibes z około 80% ciemnoskórych pasażerów na pokładzie minęła nam dość szybko i już o 13.20 czasu lokalnego byliśmy na miejscu i wynajęliśmy samochód. Dojechaliśmy do apartamentu i odebraliśmy klucze od miłej pani, która miała zapisane na kartce wszystko, co ma nam powiedzieć po angielsku. 🙂 Popływaliśmy w basenie prawie bezpośrednio stykającym się z morzem, potem w Morzu Karaibskim i ruszyliśmy na zakupy, żeby ugotować coś na kolację. Wtedy przestaliśmy żałować, że przyjechaliśmy tu tylko na tydzień. Ceny okropne. Osładzał nam je widok z kuchni i balkonowej barierki, zamienionej na stół.
30 czerwca 2013 r.
Wczoraj przeszedłem sam siebie. Dosłownie. Przeszedłem ok. 30 km w wysokiej temperaturze i wilgotności, m.in. przez tropikalny las. Nie miałem takich ambitnych planów, ale wyszło inaczej.
Wyruszyliśmy o 10 rano w stronę 3 wodospadów (Chutes du Carbet), jednej z ciekawszych przyrodniczych atrakcji Gwadelupy. Dotarliśmy na miejsce i ruszyliśmy przez bujny i wilgotny tropikalny las w stronę trzeciego, 20-metrowego wodospadu. Szlak był dość dobrze utrzymany i po godzinie dotarliśmy do celu, orzeźwiającego nas chłodnymi, bijącymi od niego rozproszonymi w powietrzu kropelkami. Po męczącej, głównie z powodu temperatury i wilgotności drodze, wskoczyliśmy do wody. Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy – myślałem, że nie zmarznę na Gwadelupie. Po chwili przyzwyczaiłem się i doceniłem chłód krystalicznie czystej wody. Właśnie dla takich chwil się podróżuje. Pływać tuż obok wodospadu, w tropikalnym lesie, podziwiając bujną roślinność. Orzeźwienie, radość, piękno świata… tego się nie da opisać. Ale tutaj właściwie dopiero zaczyna się nasza przygoda. Było nas trzech. Jeden z nas zawrócił do samochodu, gdzie miał na nas czekać, a my we dwóch postanowiliśmy wyruszyć także do drugiego wodospadu, oddalonego jeszcze o kolejne 1,5 godziny drogi. Na początku trasa, biegnąca nad szumiącym potokiem była prosta i przyjemna. Później musieliśmy przejść dwa razy potok, aż w końcu pomyśleliśmy, że zabłądziliśmy, idąc stromo pod górę „szlakiem”, którego praktycznie nie było, bo wszystko wokół wyglądało tak samo. Wahając się czy nie zawrócić, idąc do przodu – „jeszcze 5 minut”, „jeszcze trochę”, „może zaraz będzie strzałka”, w końcu dostrzegliśmy na drzewie żółte oznaczenie szlaku. Był ciężki. Tysiące korzeni, błoto, w które się zapadaliśmy i śliskie kamienie, po których wspinanie się było możliwe tylko z pomocą lian oraz ciągłe wątpliwości czy dobrze idziemy (mało oznaczeń) nie ułatwiały nam drogi. Jednak szczęśliwie dotarliśmy do drugiego wodospadu. Był ponad 5 razy wyższy, bo ok. 110-metrowy, ale dla nas gorszy. Można było go zobaczyć tylko z daleka i nie można było się wykąpać.
Zorientowaliśmy się, że do tego wodospadu prowadzi znacznie prostsza trasa, z innego parkingu. Nie mając ochoty jeszcze raz przedzierać się przez las, zdecydowaliśmy, że wyjdziemy na inny parking i do samochodu, gdzie czekał jeden z nas, dojdziemy normalną asfaltową drogą. Będzie to dłuższa trasa jeśli chodzi o odległość, ale mniej męcząca. Jak się później okazało – na skróty jest dalej. 🙂 Na parking dotarliśmy w kilkanaście minut i zaczęliśmy schodzić w stronę morza i biegnącej tam głównej drogi N1. Szliśmy, szliśmy, szliśmy, droga zawijała w lewo, prawo, pojawiły się ludzkie osady. Chcieliśmy napić się czegoś zimnego, ale niestety, co spotkało nas już drugi raz we Francji – mając pieniądze, nie mogliśmy. 1,19 euro w monetach to za mało, a 100 euro w banknocie to za dużo, by wydać resztę. Ciasnota umysłowa (mogli zaproponować rabat albo cokolwiek spragnionym turystom ;)) i brak właściwego przygotowania do obsługi klientów nie pozwoliły nam się niczego napić. Więc szliśmy dalej z widokiem na morze. Bardzo ładnym, ale niestety bardzo dalekim. A musieliśmy dojść aż do samego morza. Po drodze zjedliśmy marakuję i mango. Dobrze, że skoro nie w sklepie, to chociaż pod drzewami leży coś potrzebnego do przeżycia. 🙂 Kiedy doszliśmy do głównej drogi powoli zaczynało się robić ciemno. Teraz tylko kilka kilometrów wzdłuż morza, a potem znowu do góry na parking, na którym czekał z samochodem jeden z nas. Nie wzięliśmy telefonów z apartamentu, bo nie planowaliśmy, że się rozejdziemy w trakcie wycieczki. W pewnym momencie, idący ze mną towarzysz podróży stwierdził, że dalej nie da już rady iść i poczeka tu aż w dwójkę po niego wrócimy.
Poszedłem dalej sam, było coraz ciemniej. Momentami nie byłem pewny czy dobrze idę. Myślałem też o tym co pomyślał i zrobił nasz kompan, skoro od około 7 godzin nie wracamy. Szczególnie nieprzyjemnie zrobiło się, kiedy skończyły się domostwa i zaczął ciemny las, gdzie zaparkowaliśmy. Doszedłem tam. Do oświetlania drogi używałem tylko czerwonej lampy autofocusa i lampy błyskowej z aparatu. Zobaczyłem, że ktoś idzie z latarką diodową (choć nikt z nas takiej nie miał). Zawołałem do niego, ale nie odzywał się. To były tylko świetliki – bardzo mocne. Na parkingu nie było ani samochodu ani nikogo żywego. Do tej pory, była to właściwie śmieszna przygoda, którą gdybyśmy chcieli, moglibyśmy zakończyć, np. biorąc już dawno taksówkę. Ale nie chcieliśmy. Teraz, było już za późno. Każdy z nas trzech był gdzie indziej, bez możliwości porozumienia się i nikt nie wiedział, co dwie inne osoby myślą i robią. I jak tu się odnaleźć? Zacząłem wracać z parkingu w kierunku domostw, które wcześniej mijałem i właściwie to nie wiem co myślałem. Całe szczęście nie trwało to długo, bo zobaczyłem światła samochodu wyjeżdżającego z głębi lasu. Całe szczęście, był to nasz towarzysz, który po prostu wjechał wyżej na szlak autem, chcąc nam ułatwić powrót. Gdy zrobiło się całkowicie ciemno, przestał liczyć, że wrócimy dziś. Myślał, że zabrakło nam czasu i będziemy nocować w lesie… 🙂 Całe szczęście zjechał jeszcze ostatni raz (!) sprawdzić, czy nie ma nas jakimś cudem na dole i się spotkaliśmy. Gdyby wjechał ponownie wyżej, z zamiarem czekania do rana, nie pomyślałbym, że może być. Pojechaliśmy po jednego z nas, który odpadł na trasie i leżał na ławce, z radosnym tekstem „Zakład Pogrzebowy, należy się opłata” i wróciliśmy do apartamentu… W takich chwilach docenia się swoją „drużynę” podróżników – stałą od kilku lat. Nikt nie marudził, nie „nakręcał” się, nie miał pretensji do nikogo i nie podejmował żadnych gwałtownych decyzji. Gdyby na miejscu czekającego w samochodzie był ktoś o charakterze panikarza – chyba szukałby już nas helikopter.
Reszta zdjęć
6 lipca 2013 r.
4 lipca o 22 wróciłem do Wrocławia. Podróż powrotna bez większych przygód, za to mam dla Was 2 przydatne wskazówki.
Wylądowaliśmy na lotnisku Orly o 7 rano i za 13 godzin mieliśmy lot do Wrocławia z taniego lotniska Beauvais. Choć odległość między nimi jest duża, dojazd jest dość prosty. Czas ten spędziliśmy w prestiżowej lokalizacji – na Polach Marsowych przed samą wieżą Eiffla. 🙂
1) Uwaga na bandę młodych cyganek (ok. 20) kręcących się w okolicy jak wariatki z rzekomą „petycją” do podpisania i sugestią wsparcia szczytnej idei datkiem – który czasem komentują i agresywnie żądają więcej. Ale to tylko ich poboczne źródło utrzymania. Główne to kradzież, której ofiarą pada zamyślony turysta – tracąc portfel albo jego zawartość (np. euro), niepostrzeżenie wymienioną na podobnie wyglądające banknoty znacznie mniej wartej waluty.
Ten sposób kradzieży znam już od kilku lat – ktoś prosi o rozmienienie pieniędzy albo coś nam sprzedaje na ulicy (np. podróbki zegarków itp.), potem np. twierdzi, że daliśmy mu przedarty banknot (w rzeczywistości innej, podobnie wyglądającej waluty) i wymieniamy mu na inny. Albo po prostu wydaje nam w innej, podobnej walucie. Ogólnie – to duży wstyd dla władz Paryża, które sobie nie radzą i pozwalają, żeby okolica największego symbolu najpopularniejszego wśród turystów miasta Europy przypominała dzicz z krajów „rozwijających się”.
Pamiętajcie – dla swojego komfortu i bezpieczeństwa ignorujcie wszystkie zaczepki, pytania itp. Najłatwiej udawać, że nie zna się żadnego języka świata i iść dalej.
2) Dojazd do lotniska Beauvais z centrum Paryża. Lotnisko sugeruje, by skorzystać z oficjalnego lotniskowego autobusu za 16 euro 3 godziny przed odlotem (jeżdżą cały czas). Nasz transfer tydzień wcześniej trwał zgodnie z rozkładem ok. 1,5h. Powrotny – przez korki – 2,5 h… Czyli gdybyśmy pojechali zgodnie z zaleceniem 3h wcześniej (wydaje się, że i tak z dużym zapasem, szczególnie jeśli ma się tylko bagaż podręczny) – w najlepszym wypadku, zakładając, że nie byłoby już korków, ledwo byśmy zdążyli na samolot. Pojechaliśmy 4h przed odlotem i właściwie byliśmy w sam raz na małym, dusznym, dziadowskim lotnisku z ogromnymi kolejkami, nieprzygotowanym do obsługi takiej ilości pasażerów. Uważajcie na to – gdy samolot ucieknie do nikogo nie można mieć pretensji, a kolejny bilet na ostatnią chwilę kosztuje bardzo dużo.