Inspiracją podróży do Iranu, tak jak zawsze w moim wypadku i tym razem był lot w okazyjnego cenie. Do tego ze Lwowa i z całodobową przesiadką w Baku, Azerbejdżanie. Bardzo atrakcyjnie. Kupiłem bilety. Niedługo potem przewodnik. Wybór był prosty, bo go praktycznie nie było. Przewodnik autorstwa Szczepana Lemańczyka. Po raz pierwszy czytałem przewodnik tego typu, czyli głównie praktyczne porady oraz własne doświadczenia, a nie kilkustronnicowe opisy zabytków. Jeśli chodzi o przygotowanie się do podróży, tym razem było dość wymagające.
Jeśli chodzi o wizy, do Iranu można ją uzyskać na lotnisku (visa on arrival). 50-75 euro, w internecie ludzie pisali różnie, a na samej stronie ambasady na tej samej podstronie było napisane 75 euro, a kilka linijek niżej 50 euro. Jednak równie istotną sprawą jest, czy deklarując uzyskanie wizy na lotnisku w Iranie, przewoźnik, w tym wypadku Azerbaijan Airlines, wpuści mnie na pokład we Lwowie i później w Baku. Przykładowo na Kubie też można uzyskać wizy (tarjeta de turista) na lotnisku, ale nie wyleci się z Europy nie pokazując jej podczas odprawy. Ewentualna odmowa wpuszczenia pasażera do kraju przez władze imigracyjne i powrót pasażera kolejnym samolotem obciąża przewoźnika. Przeszukałem jednak polski i angielski internet, w tym relacje pasażerów podróżujących tą samą trasą na pokładzie tej samej linii i nikt nie miał problemów z wizą na lotnisku w Iranie ani wcześniejszą odprawą. Niedługo mają zostać wprowadzone e-visy do Iranu, co jednak nie jest jakimś szczególnym ułatwieniem.
Z kolei zaskoczył mnie Azerbejdżan. 1 września 2016 r. miała zostać uruchomiona turystyczna e-visa, za ok. 20 euro. Był październik, a system dalej nie został uruchomiony. Trzeba było załatwiać wizę po staremu. Typową turystyczną można było tylko przez autoryzowane biura podróży w Azerbejdżanie, co te często uzależniały od zarezerwowania u nich drogiego hotelu lub wycieczki zorganizowanej albo bez tego – załatwienie samej wizy było bardzo drogie, jak dobrze pamiętam 300-400 zł. Trochę za dużo jak na jedną dobę przesiadki. Całe szczęście można było wyrobić sobie wizę tranzytową za 20 USD. Tylko… nie na lotnisku, a w ambasadzie. Dolary trzeba było wpłacić konkretnie w Banku Milenium, gdzie Ambasada miała konto. Później wypełnić internetowy formularz wizowy, wydrukować i… niestety pojechać osobiście do Ambasady w Warszawie. Która otwarta jest we wtorki i czwartki od 10 do 13. Do wniosku należało dołączyć bilety lotnicze, to zrozumiałe, bo to potwierdza tranzytowy charakter wizyty, ale także rezerwację hotelową w kraju docelowym, czyli Iranie. Ok, żaden problem zrobić na chwilę jakąś na bookingu (w Teheranie są tam tylko 2 hotele, Ibis i Novotel przy lotnisku). Tyle, że niektórzy ludzie w internecie, narzekając na niemiłą obsługę w Ambasadzie pisali także, że Ambasada wymaga potwierdzenia rezerwacji z pieczęcią hotelu i potwierdzeniem zapłaty… Niektórzy, że wystarczy nieopłacona rezerwacja z bookingu. Napisałem maila do Ambasady, bez odpowiedzi. Co ciekawe, Ambasada miała konto na facebooku, również napisałem i… odpowiedź była bardzo szybka. Śmiesznie wygląda kółeczko z logiem ambasady jako jedna z konwersacji w messendżerze. Wystarczy zwykła rezerwacja. Więc zrobiłem ją w Ibisie.
Pojechałem do Warszawy PolskimBusem przed świtem. Dotarłem, zlokalizowałem budynek. Naciskam domofon. Mówię o co chodzi, drzwi się otwierają. W środku kilka metrów kwadratowych i okienko z mocno zaciemnioną szybą. Podszedłem. Nie wiem, czy mam mówić, czy ktoś tam jest. Ale zauważyłem Panią z chustą na głowie. Daję wszystkie dokumenty, jest sympatycznie, trochę ponarzekałem na e-visę, na którą liczyłem. Pyta czy byłem w Armenii i Górskim Karabachu, zgodnie z prawdą, mówię, że nie. To przekreśliłoby szansę na wizę z powodu konfliktu z tymi obszarami. Zapytała, czy nazwisko Malik jest polskie. Z lekką obawą, czy to tylko przez ciekawość, czy może to pytanie będzie jakoś punktowane, udzielam wymijającej odpowiedzi, że tu się urodziłem, rodzina także itp. A wiem, że to nazwisko arabskie. Pani powiedziała, że u nich, jeszcze za czasów ZSRR było takie imię. Załączyłem jeszcze pełnomocnictwo do odbioru dokumentów przez znajomą (akurat nie miała możliwości, by je w tym terminie złożyć) i tyle.
Jeśli chodzi o typowe formalności, została jeszcze jedna – rezerwacja na pierwszą noc w ho(s)telu w Teheranie. Jest wymagana, żeby uzyskać wizę na lotnisku, a mało który ho(s)tel odpisuje na maile. Oprócz tych drogich. Udało się jednak w Hostelu Maashad, całkiem blisko Muzeum Klejnotów, Narodowego i innych miejsc, które się zwiedza. To jedyna rezerwacja, jaką zrobiłem. Pozostałych miejsc noclegu szukałem na miejscu. Prościej i taniej.
Zaplanowanie podróży ułatwił mi też nieoficjalny serwis irańskich kolei, pośredniczących w zakupie biletów kolejowych i autobusowych. www.iranrail.net Po co dowiadywać się o godziny odjazdów, miejsca, kupować bilety, specjalnie za tym chodzić na miejscu, jak można zrobić to wcześniej. Kupiłem bilety i po kilku dniach dostałem pdfy z potwierdzeniami rezerwacji od pośrednika. Bilety rezerwować można bezpośrednio, online, o ile zna się farsi…
Co do zabrania gotówki – przyzwyczaiłem się, że dowolną walutę na świecie na bieżąco wypłacam z bankomatu, z mojego konta w USD, po najlepszym kursie, bez żadnych prowizji ani opłat. Nie muszę więc ściśle planować ile zabrać, żeby nie zabrakło. W Iranie bankomaty są, płatności kartą również są możliwe, ale… irański system jest odcięty od światowego, więc działają tylko karty irańskie. Poza najdroższymi sklepami i np. strefą bezcłową na lotnisku, które stać na różne kombinacje. I np. terminal jest niemiecki. A później ta gotówka jakoś jest transferowana. Jedna z konsekwencji polityki Iranu i sankcji gospodarczych. Na irańską część podróży zabrałem więc dolary w gotówce.
Czwartek, 10 listopada 2016 r.
Jedziemy samochodem do Krakowa. Krótka wizyta w BurgerKingu na dworcu i wsiadamy w autobus do Lwowa. Polskiego przewoźnika, ale wiekowy. Miejsca wyznaczane są podczas wsiadania, więc wygląda to tak, że każdy dostaje nie obok siebie, bo się nie da, a potem każdy kombinuje, jak tu siedzieć razem. Do polsko-ukraińskiej granicy w Korczowej jazda autostradą idzie szybko. Wygląda na to, że nie ma dużej kolejki. I faktycznie nie było. Szkoda tylko, że mimo to, oznaczało to 3 albo 4-godzinne oczekiwanie. I mimo rozkładu autobusu uwzględniającego to oczekiwanie, i tak przyjechaliśmy godzinę opóźnieni do Lwowa.
Piątek, 11 listopada 2016 r.
Wysiadamy na dworcu autobusowym na ul. Stryjskiej we Lwowie. Sceneria jak z filmów kręconych w PRL-u. Za chwilę podjeżdża autobus 3A, który jedzie do centrum. Bilety kupuje się u kierowcy, jednak nie ma rozmienić z tak dużego banknotu jak 100 hrywien (15 zł). Bilet kosztuje 60 groszy. Daję więc za nas 0,5 euro, które gdzieś zostało w portfelu i jest dobrze. Autobus jest zatłoczony. Funkcjonuje w nim ciekawy system kupowania biletów przez pasażerów, którzy nie mają szans ani nie ma sensu, by pchali się do kierowcy. Wszyscy pasażerowie podają sobie gotówkę przez cały autobus, kierowca wydaję resztę i ponownie puszcza pieniądze do podania. Biletów się nie dostaje, tylko płaci, więc jeden problem mniej. Wysiadamy w centrum. Idziemy do naszego hotelu, wybudowanego ok. 1900 roku na placu Mickiewicza (George Hotel). Tani, z dobrymi opiniami, świetnie położony. Obsługa miła, polskojęzyczna. Niestety jest jeszcze za wcześnie, by się zameldować, pokój nie jest gotowy. Ale zadzwonią, jak będzie. Akurat. Mimo zmęczenia poszliśmy więc zwiedzać. Szukaliśmy podwórka z zabawkami przy ul. Kniazia Lwa, ale trafiliśmy na inne, równie oryginalne.
Po godzinie jednak zadzwonili i wróciliśmy się zdrzemnąć. Późnym popołudniem mieliśmy okazję zrobić coś, na co można sobie bez wyrzutów sumienia pozwolić mało gdzie na świecie. Czyli pójść do restauracji nr 1 na TripAdvisorze. Restauracja Baczewski. Z polskimi korzeniami. Ceny bardzo dobre, ok. 30 zł za osobę za zupę, drugie danie i piwo. Wybrałem barszcz z uszkami i… z ciekawości móżdżek jagnięcy. Ale bez większych wrażeń, pozytywnych ani negatywnych. Konsystencja tłuszczu, smak neutralny.
Wieczorem poszliśmy jeszcze na sushi, które kosztowało mniej niż w Polsce z groupona. I było bardzo dobre. Dużo surowej ryby, a nie serka philadelphia i innych zapychaczy nie mających nic wspólnego z Japonią. Tutaj można poszaleć.
Sobota, 12 listopada 2016 r.
Po dobrym śniadaniu, już wyspani, dalej zwiedzaliśmy Lwów. Rynek, Stare Miasto, podwórko z zabawkami przy ul. Kniazia Lwa, Muzeum Miejskie z włoskim podwórkiem, Apteka – muzeum. W ciekawej manufakturze kawy, wypiliśmy ją „po lwowsku”, czyli z likierem i cytryną.
Tym razem obiad zjedliśmy w jeszcze ciekawszej restauracji. Opinie o samym jedzeniu były podzielone, ale spróbowaliśmy. Kryjówka. Wejście jest zupełnie nieoznakowane, ale jego rozpoznanie pomaga kolejka. Co chwilę drzwi otwiera umundurowany strażnik i pyta o hasło. Слава Україні! [Sława Ukrajini!] Do metalowego naparstka nalewa mocniejszego alkoholu, trutkę na Moskali, wypijamy i z pistoletem w dłoni prowadzi do podziemi, do stolika. Jedzenie normalne, ale ceny całe szczęście też. Co jakiś czas w środku rozlegały się strzały, kamienne ściany i łuki były okryte powstańczymi gazetami. Ciekawe było też wyjście. Wychodziło się kilkudziesięciometrowym korytarzem, stylizowanym na bunkier, z aparaturą szyfrującą i nie tylko. I wychodziło się na podwórko, gdzie stała wyrzutnia rakietowa i inny wojskowy sprzęt.
Wieczorem i w nocy spadło mnóstwo śniegu.
Niedziela, 13 listopada 2016 r.
Ostatnie chwile we Lwowie. Ulice i chodniki raczej nie są odśnieżane, trzeba uważać. Na autach jest pół metra śniegu.
Tym razem obiad zjedliśmy w Premierze Lwowskiej. Chodzi tam dużo polskich grup, więc nie mogliśmy się doczekać najpierw na miejsce, a później na kartę. Już wychodziliśmy, ale właśnie szedł do nas kelner. Zostaliśmy i nie pożałowaliśmy. Za ok. 30 zł od osoby spróbowaliśmy pielmieni, banosza, flaków po Lwowsku (ale powiało wschodem, imbir, kardamon, papryka, świetne), drugiego dania mięsnego, do tego herbata, wino…
Później chwila relaksu przy herbacie i sziszy.
W końcu trzeba było jechać na lotnisku. Upewniłem się w recepcji, że jedzie tam autobus 48, co podpowiedziało mi Google. Ale nie przyjeżdżał. Nie było go nawet na rozkładzie jazdy. W końcu musieliśmy wziąć taksówkę, ale całe szczęście nie była droga.
Dotarliśmy na lotnisko. Nowe, czyste, puste. Pani przy odprawie zapytała o wizę, ale zadowoliła się odpowiedzią, że „on arrival”. Panie podczas kontroli paszportowej dziwiły się, czemu ze Lwowa, a nie z Polski. Bo tanio. J A Lwów to też atrakcja.
Poniedziałek, 14 listopada 2016 r.
Około 3 w nocy wylądowaliśmy w Baku. Azerbaijan Airlines okazały się przyzwoite. Jedzenie, coś do picia. Lotnisko w Baku jest piękne. Biało-złote, elegancja ze smakiem. Do centrum pojechaliśmy komunikacją publiczną. Konkretnie bardzo wygodnym, nowoczesnym, typowo rejsowym autokarem za 3 manaty (ok. 7 zł). Około 5 rano dotarliśmy do naszego hotelu. Mało snu, ale do wymeldowania o 12 wystarczy.
Baku już w drodze z lotniska robiło wrażenie. To oczywiście duża przesada, ale pomyślałem, że ma coś z Dubaju. Naprawdę ładne miasto. W świetle słońca także. Szczególnie stare miasto, typowo arabskie.
Stare Miasto
Pałac szachów Szyrwanu
Poza starym miastem, m.in. słynne Flame Towers, deptak Prospekt Nafciarzy, Parlament
Późnym wieczorem mieliśmy lot do Teheranu. Ponownie spotkaliśmy poznanych w poprzednim samolocie Polaków. Na lotnisku w Teheranie przed złożeniem paszportu w celu uzyskania wizy trzeba najpierw wykupić ubezpieczenie (15 USD) albo uzyskać akceptację posiadanego już ubezpieczenia. Ubezpieczyciel musi mieć filie w Iranie (raczej o to ciężko…) i Iran musi być wymieniony jako kraj, w którym działa… Cały świat nie wystarczy. Miałem polisę World w ramach euro26, urzędnik nie chciał jej przyjąć, ale powiedziałem, że działa na całym świecie, korzystałem z niej w Indonezji i udało się. Dostałem pieczątkę. Ale kolejnym razem mam już kupić! Jakby było mało innych krajów na świecie do zobaczenia… 😉 Poznani w samolocie znajomi mieli już przetarty szlak, także dostali pieczątkę. Wizę uzyskaliśmy bez problemu, niestety za 75 euro, ta kwota okazała się aktualna. Później wymieniliśmy pieniądze, kurs okazał się lepszy niż w internecie. Teraz trzeba znaleźć tanią taksówkę… Do centrum Teheranu jest 40 kilometrów. Zadania podjęliśmy się wspólnie ze znajomymi, którzy potrzebowali transportu bliżej, do dworca autobusowego, skąd chcieli pojechać od razu do Qom. Standardowa cena taksówki to 700 000 riali, napisana na tabliczkach w strefie przylotów. Udało nam się wynegocjować nieoficjalną taksówkę za 500 000 riali i to jeszcze to podziału. Irytującym zwyczajem kierowców po wymienieniu miejsca docelowego i pytaniu o cenę, była odpowiedź „OK” i otwieranie bagażnika. No to za ile? I ceny padały nieciekawe.
Po pewnym czasie pożegnaliśmy się ze znajomymi, my jedziemy dalej. Sprawdzam kierowcę na swojej nawigacji w telefonie i widzę, że od pewnego czasu jedzie źle. Nie wprost do miasta, tylko skręcił niepotrzebnie w lewo. Wyjaśniam mu jeszcze raz. Że mówiłem, Amir Kabir Street, blisko Muzeum Narodowego, centrum Teheranu itp. A on jedzie na jakieś obrzeża. Już wiem, że mogą być cyrki z ostateczną płatnością. Zanim jeszcze do niej dojdzie, musimy znaleźć hostel. Mimo, że podałem konkretny numer, to taksówkarz zatrzymał się wcześniej i bez sensu szukaliśmy. Naciskałem, żeby szukał tego konkretnego numeru i się udało. Cyfry w farsi niestety wyglądają inaczej niż nasze. Później już je zapamiętałem. I oczywiście chciał trochę więcej, całe szczęście nie uderzył w to, że przecież umawialiśmy się na więcej, ale, że tyle kilometrów więcej, paliwo, pomógł znaleźć hostel (naprawdę?). Grzecznie odmawiałem, w końcu odjechał wkurzony klnąc coś pod nosem.
Hostel był trochę obskurny, ale w zasadzie czysty. Spaliśmy długo.
Wtorek, 15 listopada 2016 r.
Zwiedzanie Teheranu. Okazał się typowym dużym, azjatyckim miastem. Głośnym, szarym, brudnym, mało przyjemnym. Do posiłku, niestety… pizzy, ale nie mogliśmy znaleźć niczego na ulicach zdominowanych przez sklepy ze wszelkimi sprzętami, częściami samochodowymi itp., spróbowaliśmy smakowego, bezalkoholowego piwa – słaba oranżada. Później spróbowaliśmy także w wersji „klasycznej”, bez dodatków smakowych – równie słabe, coś jak amerykański Budlight (czyli zabarwiona woda), tylko, że jeszcze bez alkoholu. Czeskie bezalkoholowe piwa są znacznie lepsze. 🙂 Oprócz tego spróbowaliśmy doogh, czyli lekko słonego, miętowego jogurtu. Smak pasty do zębów. 🙂
Muzeum Klejnotów
Tutaj pierwszy raz zderzyliśmy się z „nowymi” cenami, od stycznia 2016 r. Według przewodnika wszystko miało kosztować 1-3 USD, a kosztowało prawie wszędzie 200 000 riali, czyli ok. 25 zł. Oczywiście tylko dla zagranicznych turystów. Dla Irańczyków cena była podana w farsi, więc niewprawni nawet nie wiedzieli co to za szlaczki. Muzeum znajdowało się w banku centralnym. Trzeba było oddać wszystko do depozytu, więc zdjęcia żadnego nie mam. Odsyłam więc do nich tutaj. Była to sala ok. 10×30 m z biżuterią, insygniami władców, przedmiotami codziennego użytku. Ciekawe.
Muzeum Narodowe (i okolice)
Okazało się mało interesujące. Duże przestrzenie, ale wypełnione ciągle tym samym.
Bazar w Teheranie
Po drodze przeszliśmy przez park z małym zoo.
Co ciekawe, jesteśmy przyzwyczajeni, że bazary to miejsca głównie z pamiątkami, miejsca typowo turystyczne. W Iranie turystów nie ma zbyt wielu, dlatego bazary są autentyczne. Czyli przyprawy, garnki, ubrania, perfumy, dywany, biżuteria. Nikt nie zaczepia, bo garnka tu raczej nie kupimy.
Tarjish Square
Ponoć rozrywkowe centrum miasta. Jedzie się tu pół godziny zatłoczonym metrem z centrum. I co? Nieduże, niezbyt dobrze oświetlone skrzyżowanie z kilkoma restauracjami, w tym podróbką KFC (bo takich korporacji tu oczywiście nie ma), gdzie podają suche kurczaki (spróbowaliśmy) i pizzę na grubym cieście typu zapiekanka z dworca. Ale to chyba modny lokal, sądząc po gościach, „wyzwolonych”, modnie ubranych kobietach, oczywiście bez przesady… Nawet nie zrobiłem żadnego zdjęcia. Zaczynam się zastanawiać co widzą w Iranie jego pasjonaci. Ale później będzie lepiej. J Choć nadal tego nie zrozumiem. Wracając metrem zaczepił nas nauczyciel angielskiego. Opowiedział m.in. o tym, że mimo całkowitej prohibicji dotyczącej alkoholu w Iranie, i tak ok. 50% osób pije. Albo wytwarzany samodzielnie alkohol albo przemycany np. z Azerbejdżanu. A za bycie pijanym grozi kara grzywny, chłosta i więzienie. Więc każdy pije w domu. Z kolei studentom, którzy przyjechali do Iranu na wymianę, sama uczelnia „dostarcza” piwo. Być może, żeby wytrzymali. 🙂
– I call it facillity.
– …like a toilet?
– Yes [śmiech].
Wieczorem wsiadamy w pociąg do Isfahanu. Nocny, sypialny. Standard podobny do polskiej „taniej kuszetki”, czyli 6 miejsc leżących. Toaleta przyzwoita. Zdziwieni trafiamy do przedziału z samymi kobietami. Jak się okazuje, nie ma tu podziału na przedziały męskie i damskie, ale poskarżyły się konduktorowi. My też, bo chcieliśmy jak najszybciej pójść spać, a one chyba nie, w dodatku myśleliśmy, że te 6 identycznych toreb na górnych łóżkach to ich bagaże, uniemożliwiające ich rozłożenie. A to była pościel i kołdra. Nie dało się nas jednak umieścić nigdzie indziej. Ale konduktor przekazał, że chcemy spać i wszyscy się położyli. Skomplikowane – tyle poszewek, kołdra, poduszka, do tego bardzo mało miejsca. Wystarczyłaby jednorazowa pościel i jednorazowa poduszka. Ale Iranki okazały się bardzo miłe i we wszystkim nam pomogły, poczuliśmy się obsłużeni. Jak się okazało, jedna z nich mówiła dobrze po angielsku. Spaliśmy na samej górze. Mimo wyłączenia przeze mnie ogrzewania (na zewnątrz ok. 15 stopni), cały czas było gorąco i spało się ciężko. Często przewracałem się z boku na bok, żeby… odparować. Gdy wszyscy poszli już spać, zobaczyłem, że jedna ze śpiących dziewczyn zdjęła chustę i było jej widać ramię. Niesamowite, jak bardzo kultura wyznacza co jest właściwe, a co nie, co wypada a co nie, z czym można czuć się dobrze, a z czym źle. Ja mimo wychowania w kulturze europejskiej, czułem się z tym źle. Jakbym ją podglądał, znalazł się przez przypadek w złej szatni. A przecież była ubrana znacznie szczelniej niż chodzi się w Europie w lecie.
Środa, 16 listopada 2016 r.
Przed świtem dojechaliśmy do Isfahanu. Oblegli nas taksówkarze, ale jeden z nich był szefem, kierującym wszystkim, więc pozycja przetargowa była gorsza. Mogliśmy jeszcze pójść w stronę ulicy i złapać tam. Ale dogadaliśmy się.
Wysadził nas przed Mostem Si-o-seh Pol, trzydziestu trzech kolumn. Obecnie wyłącznie pieszym. Podświetlony nocą robił wrażenie. Przeszliśmy nim na drugą stronę rzeki (wyschniętej w tym czasie). Scena przybycia do miasta trochę jak z filmu.
Zadzwoniłem dzwonkiem do 2 hoteli blisko siebie, wymienionych w przewodniku. Wraz z cenami, niestety nieaktualnymi. To pierwszy przewodnik, z którego czerpałem informacje tego typu. W przypadku innych, bardziej otwartych na świat krajów nie ma to sensu. Najtaniej i najlepiej szukać w internecie. Szczególnie, że przewodniki polecają zazwyczaj drogie miejsca. Ale ten pisany był z perspektywy turysty polskiego, z nastawieniem podobnym do mojego. Więc informacje te się przydały. Wynegocjowałem ceny w obu hotelach i wybraliśmy tańszy. Fajnie, że mogliśmy się zameldować o 6 rano, to prawie jak 1,5 noclegu w cenie 1. Trochę spaliśmy w pociągu, teraz dośpimy i mamy jeszcze kolejną, właściwą noc.
Po drzemce wyszliśmy zwiedzać. Było ciepło, słońce przyjemnie świeciło. Doszliśmy na główny plac w Isfahanie, Naqsh-e Jahan. Znacznie przyjemniejszy niż cokolwiek w Teheranie. Znaleźliśmy miejsce, gdzie zdecydowaliśmy się zjeść. Do posiłków często podawana jest jakaś zielenina, coś jak rukola, z ćwiarkami cebul i limonek. Ciekawa surówka. J Kuchnia ogólnie jest prosta i szybko się nudzi. Później odwiedziliśmy wszystko, co najważniejsze wokół placu Naqsh-e Jahan.
Pałac Ali Qapu
Nie wchodziliśmy na taras za 25 zł, bo zobaczy się niewiele więcej.
Meczet Shaha
Bardzo duży, robi wrażenie. Standardowo 25 zł.
Meczet Sheikha Loftollaha
Ładny, z zewnątrz i wewnątrz, ale mały. I 25 zł za kilka minut zwiedzania to trochę dużo.
Bazar w Isfhanie i Pałac Hasht Behesht
Odwiedziliśmy je już po zmroku.
Dzielnica ormiańska, Jolfa (Dżulfa).
Wybraliśmy się tam wieczorem. Trzeba było przejść przez Most 33 kolumn i iść jeszcze kilkanaście minut. Ale poczuliśmy tam jakiś „powiew Europy”, było kilka eleganckich restauracji i sklepów. I nawet kościół.
Czwartek, 17 listopada 2017 r.
O 6 rano mieliśmy autobus do Shirazu. Dworce autobusowe wyglądają specyficznie. Konkretnie to, że każda firma ma swoje kasy biletowe i poczekalnie. Bilety kupiłem wcześniej przez internet. Musiałem wymienić potwierdzenie rezerwacji na faktyczne bilety. Okazało się, że kurs został odwołany. Dostałem pieniądze w gotówce. I informację, że jest inny autobus, o 6:30, na który bilety można kupić w innym okienku. Kupiliśmy. Niestety opóźniał się. Wyjechaliśmy chyba po 7 rano. W dodatku krótko po tym był przystanek Isfahan Południe, na którym spędziliśmy około pół godziny. Nie mogli dojść do ładu, kto może wsiąść a kto nie, chyba było więcej pasażerów niż miejsc. Byliśmy niewyspani, a tutaj te głośne rozmowy i krzyki, modulacja głosu, która w językach tego typu zawsze przypomina kłótnię… Wtedy pomyślałem sobie: dzicz. W międzyczasie dostaliśmy butelkę wody i kilka owoców zapakowanych w plastikowy pojemnik. Sam autokar, klasy VIP, faktycznie zasługiwał na takie określenie. W Iranie popularne są autobusy z rozkładem foteli: 1, przejście, 2. Szerokie, z bardzo dużymi odstępami między sobą i wysuwanym podnóżkiem. Mimo to, nie jest na nich tak wygodnie spać z nieco wiszącymi nogami. Kiedy w końcu ruszyliśmy, myśleliśmy, że będzie już można spać. Niestety kierowca puścił film, i to nie senną telenowelę, tylko akcji, ze strzałami i innymi mało przyjemnymi dźwiękami, gdy chce się spać.
Widoki po drodze były ciekawe. Góry, pustynie. W końcu dojechaliśmy do Shirazu. Wynegocjowaliśmy nieoficjalną taksówkę do miejsca, gdzie było blisko siebie kilka hoteli opisanych w przewodniku. I pojawił się standardowy problem. Mimo, że upewniałem się, że to ostateczna cena, kierowca stwierdził, że to była przecież cena za 1 osobę, tu się tak podaje. Ok, nawet jeśli tak, to my umawialiśmy się na cenę za nas, a nie od osoby. Daję mu tylko część tego, co chce, jakieś 2 złote, idąc za propozycją przechodzącego chłopaka, mówiącego akurat po angielsku, chcącego pomóc i odjeżdża. Bardzo nie lubię być naciągany.
Pytam o cenę w pierwszym hotelu. Zgodnie z cennikiem ok. 50 dolarów. Mówię, że chcę taniej. Miłe, młode recepcjonistki pytają ile mogę dać. 25? Patrzą na siebie, coś dyskutują, lekko się uśmiechają, ale zgadzają się. I to jeszcze ze śniadaniem. Ale niestety bez łazienki. Tę w Iranie mieliśmy tylko raz w pokoju.
Ruszamy zwiedzać. Jak tylko weszliśmy w obszar, w którym poruszają się turyści, w pobliżu Twierdzi Karim-Khana, od razu zaczepił nas lokalny przewodnik. Po chwili luźnej rozmowy, jak to zawsze bywa, zaproponował wycieczkę do Persepolis, dawnej stolicy Persji, oddalonej o 60 km od Shirazu. Standardowy punkt zwiedzania przy okazji wizyty w mieście. Plus Naqsh Rostam, czyli 3 grobowce wykute w skale, coś jak egipska Dolina Króli (gorsze) i ewentualnie Naqsh Rahab. Wiedziałem, że da się dojechać do pobliskiego miasta minibusem za grosze, a później poruszać się taksówkami. Tak jak się spodziewałem, przewodnik odradził tego, oczywiście z dobrego serca. Bo chcąc zaoszczędzić ostatecznie zapłacę więcej, nie będę miał jak wrócić, nie ma transportu między tymi 3 zabytkami i tak dalej. Wiem, że to nieprawda, ale gdyby wszystko kosztowało nas razem 20 USD, to mogę się zgodzić. On chce 40 USD, ale gdyby znalazły się kolejne 2 osoby, to razem 50 USD. Mówię, że możemy dać 20 USD i zostawiam swój numer, gdyby znalazł inne osoby. Później spotkaliśmy jeszcze innego przewodnika, a bardziej kierowcę, bo proponował jedynie transport, a nie oprowadzanie, ale nie zszedł poniżej 30 USD. Za to pokazał książeczkę z zachwalającymi go opiniami, w tym po polsku.
Meczet Vakil
Bazar Vakil
Kolacja w „traditional restaurant”
Wystrój ciekawy, dania ok, bez rewelacji. Później zjedliśmy lokalny deser na bazarze. Jak się okazało, te dziwne cienkie nitki to po prostu cukier. O neutralnym smaku, dlatego trzeba go podlać syropem cytrynowym lub różanym. Zjadliwe, ale… 😉
Twierdza Karim-Khan
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu mocno zniszczona, dziś odbudowana z zachowaniem dawnego charakteru.
Piątek, 18 listopada 2016 r.
Przewodnik nie odezwał się, więc jedziemy do Persepolis sami.
Zanim wyjechaliśmy z miasta, odwiedziliśmy Meczet Al-Mulk, którego witraże rzucające kolorowe cienie na wyłożoną dywanami podłogę są prawie że symbolem Iranu w internecie, bardzo często pojawiają się przy różnych artykułach. Faktycznie wspaniałe miejsce. Można robić zdjęcia bez końca.
Złapaliśmy taksówkę do dworca autobusowego, z okolic którego odjeżdżały minibusy do Marvdasht. Nauczyłem się niezawodnego, szybkiego i bardzo skutecznego sposobu negocjowania cen z taksówkarzami. Mówię, gdzie chcę jechać, pokazuję konkretny banknot, tyle ile chcę zapłacić, kierowca szybko się zgadza (mimo, że zapytany o cenę podałby większą i nie schodziłby z niej szybko), wręczam banknot i jedziemy. Odpada możliwość kombinacji, że to za jedną osobę.
Minibuik do Marvdasht ma co najmniej z 30 lat. Zaczepia nas miły, młody Irańczyk, wyglądający trochę lepiej niż reszta. Wymieniamy podstawowe informacje. Po drodze zwraca nam uwagę na różne atrakcje. Gdy mamy już wysiadać w Marvdasht, proponuje, że za nas zapłaci, bo jesteśmy jego gośćmi. Dziękujemy, nie trzeba, zresztą zapłaciliśmy. Teraz trzeba było znaleźć taksówkę. Było ich wiele, w końcu tutaj wysiadają turyści. Negocjuje on. Wynegocjował nieoficjalną taksówkę. Ale na kierowcę rzucili się oficjalni taksówkarze. Na początku tylko awantura słowna, później, jak wysiadł z samochodu, zaczęli go szarpać. Zaproponował, żebyśmy wysiedli i przeprosił za tę sytuację, było mu wstyd. Pojechaliśmy oficjalną taksówką.
Persepolis, dawna stolica robi wrażenie.
Spędziliśmy tu z 3 godziny, ale głównie dzięki temu, że było z kim i o czym rozmawiać. Dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy. Między innymi o niezadowoleniu ludzi z obecnej władzy, po rewolucji islamskiej. Przed którą kobiety nie musiały nosić chust (obecnie nawet turystki muszą), można było pić alkohol, państwo było bardziej świecie. Jednak niezadowolenie może spotkać się nawet z karą śmierci, więc każdy zachowuje je dla siebie. Nasz znajomy okazał się doktorantem rybołówstwa na Uniwersytecie w Babol na północy Iranu. Jechał tu kilkanaście godzin autobusem, zatrzymał się u rodziny. W Shirazie był kilka razy, ale do Persepolis wybrał się po raz pierwszy. Miał ponad 30 lat, był doktorantem, ale po angielsku mówił średnio. Ale przynajmniej mówił, że czegoś nie rozumie, zamiast potakiwać. Zwracał się do nas z ogromnym szacunkiem, aż było nam głupio, szczególnie jako młodszym.
Później pojechaliśmy razem do Naqsh Rahab, na kilka minut, w drodze do Naqsh Rostam.
Naqsh Rostam
To 3 grobowce wykute w skale. Nazywane też „Nekropolis”.
Wróciliśmy wspólnie do Shirazu, rozmawiając jeszcze po drodze. Liczyliśmy, że może nas zaprosi do swojej rodziny, zobaczymy codzienne życie nieco bardziej z bliska, może spróbujemy czegoś ciekawszego i lepszego niż jadamy na mieście, ale widocznie nie chciał nadużywać gościny, z której sam korzystał.
O północy mieliśmy autobus do Yazdu. Kilka godzin wolnego czasu. Niestety, co jest jedną z przyczyn, dla których Iran jest dla mnie krajem, w którym chyba najbardziej nie chciałbym mieszkać, z tym czasem nie było co zrobić. Z trudem znaleźliśmy coś przyzwoitego do zjedzenia. Pytaliśmy o jakieś miejsce z fajką wodną, ale wszystko zamknięte. Pochodziliśmy główną ulicą, ale wzdłuż były same sklepy z ubraniami. Wróciliśmy więc do hotelu, gdzie zostawiliśmy bagaże, na WiFi. Był to akurat piątek, dzień wolny, ale w dni robocze nie jest dużo lepiej. Większość, jeśli spędza wolny czas poza domem, to np. na pikniku na trawie albo w herbaciarni. Nie ma dużego wyboru. W kolejnym mieście, które odwiedzimy, Yazd, nawet shishy zakazali… Okropna jednolitość. Muzyki, kultury, myślenia, sposobów spędzania czasu.
Sobota, 19 listopada 2016 r.
Wczesnym rankiem dojechaliśmy do Yazdu. Wzięliśmy nieoficjalną, dzieloną taksówkę. Dojechaliśmy do głównego meczetu. Poszukaliśmy noclegu. W polecanym wszędzie Silk Road Hotel trochę drogo, więc poszedłem pytać dalej, ale nie wszędzie otwierali. Wracam więc ponegocjować cenę, ale ostatni pokój właśnie się zajął przez Azjatę, który przyjechał tym samym autobusem. Znalazłem gdzie indziej, taniej. Po raz pierwszy z łazienką.
Yazd jest miastem zupełnie innym. Ma coś z klimatu starego miasteczka na pustyni. Zewnętrzne tynki domów zrobione są jakby z gliny i trocin. Wszędzie piaskowe kolory. Spokój, ruch pieszy. Dużo „tradycyjnych” hoteli, czyli z dziedzińcem w środku, na którym znajduje się restauracja. Bardzo klimatycznie.
Po drzemce poszliśmy zobaczyć główny meczet, w środku jednak w średnim stanie. A później do hotelu Silk Road coś zjeść, bo ponoć kuchnia jest dobra. Spotykamy tam znajomego z samolotu, z którym jechaliśmy taksówką z lotniska. Już w innym towarzystwie, podobnego typu, z innym samodzielnym podróżnikiem. A chwilę później także polskie małżeństwo z dziećmi, jedno 5 lat, drugie 2 lata. I nie przylecieli tu samolotem. Przyjechali starym minibusem. Polskie tablice rejestracyjne zauważyliśmy już wcześniej, ale sądziliśmy, że to jakaś młodzieżowa grupa. Odważnie. Obiad dobry, m.in. mięso wielbłąda (coś jak wołowina, tylko delikatniejsze), typu bufet (wreszcie można się najeść, w tym napoje, m.in. bezalkoholowe piwo) i w ciekawym gronie, bardzo przyjemnie.
Następnie zagłębiliśmy się ponownie w cichych uliczkach piaskowego koloru w drodze do świątyni zoroastryjskiej, nieco dalej od centrum. W świątyni na szczególnym miejscu znajdował się wieczny ogień, który choć przenoszony, płonie nieprzerwanie (ponoć) od kilkuset lat. To była pierwsza monoteistyczna religia. Wracamy w podobny sposób – cichymi uliczkami. W głównym Meczecie Piątkowym od kilku godzin odbywało się opłakiwanie szacha.
Wieczorem, mając zwiedzone wszystko, co chcieliśmy i kilka godzin czasu do pociągu do Teheranu wyszukaliśmy kilka miejsc z fajką wodną na TripAdvisorze. Byliśmy w kilku i okazało się, że kilka miesięcy temu została zakazana… Wieczór spędziliśmy więc w typowo lokalny sposób, czyli wyłącznie siedząc, ale za to w gronie znajomego z samolotu i nowopoznanej autostopowiczki z Wrocławia. Podróżowała samotnie, też odważnie.
O północy mieliśmy pociąg do Teheranu. Także sypialny, tym razem wygodniejszy, bo tylko z 4 miejscami w przedziale. Dużo więcej miejsca, ale znowu w nocy było mi za gorąco, mimo skręconej klimatyzacji.
Niedziela, 20 listopada 2017 r.
Po wysiadce w Teheranie wynegocjowałem taksówkę na lotnisko za 350 000 riali (oficjalna stawka z lotniska to 700 000, ostatecznie pierwszego dnia wzięliśmy za 500 000). Lot do Baku, 5 godzin przesiadki, lot do Lwowa. Na miejscu zimno. Negocjacje z taksówkarzami, jeden wyłamał się ze zmowy, jedziemy na dworzec. Autobus przyjechał punktualnie.
Na granicy znowu nie było kolejki, może maksymalnie 10 autokarów. Tylko, że tempo było takie, że czekaliśmy 7 godzin. Czekanie było tak ogłupiające, że nawet nie wiem kiedy minęło, choć nie spałem. Przyjechaliśmy więc do Krakowa z dużym opóźnieniem. Tam zostawiliśmy samochód. I droga do Wrocławia…
Podsumowanie
Reakcje wielu ludzi, tych nieco bardziej zainteresowanych podróżami, a więc nie mylących Iranu z Irakiem, na mój wyjazd często były takie: „Wow, też bym chciał. Słyszałem, że jest świetnie”. Niewątpliwie trzeba wiedzieć, czego się spodziewać. Miałem świadomość, że ta podróż będzie inna. Nie miałem dużych oczekiwań, więc się nie rozczarowałem. Na pewno bardzo dużo wrażeń wniósł Lwów i Baku, warto planować podróże w ten sposób. Zrobiłem piękne zdjęcia, jest co pokazać. Ale w tych ujęciach nie widać, ile kilometrów trzeba było przejechać, ile wysiłku włożyć, ile się nakombinować ze wszystkim, żeby zrobić te kilkanaście świetnych zdjęć. W Iranie atrakcje nie są skoncentrowane ani podane na tacy, trzeba się najeździć i trochę wysilić. To jest męczące, ale satysfakcjonujące. Zalecam więc dobrze przemyśleć, czego oczekuje się od podróży. Jeśli zrobienia ładnych zdjęć na Instagram, to gdzie indziej prościej i taniej. Ja jednak cały czas jestem zdania, że wszystko warto zobaczyć i niczego nie żałuję. Ale potrzebuję nieco przerwy od bliskowschodnich krajów. 🙂