👉 kosmopolityczny Tel Aviv z pięknymi plażami
👉 konserwatywna i przesiąknięta historią Jerozolima
👉 gorące i słone Morze Martwe
👉 doskonały hummus, falafel i baklawa
Tego wszystkiego możesz doświadczyć w zaledwie kilka dni! 🤩
Zainteresowany? Zapytaj o ofertę dla siebie!
Moja kolejna podróż, tym razem do Izraela, zaczęła się 22 lipca 2014 r. Bilet kupiliśmy w kwietniu, nie przewidując takiego rozwoju sytuacji. Ostatecznie, mimo ostrzeżeń MSZ, polecieliśmy, pocieszając się faktem, że dzięki skutecznej obronie przeciwrakietowej Izraela, od tysięcy wystrzelonych z Gazy rakiet ucierpiało zaledwie kilka osób. Czego nie można powiedzieć o bombardowanej przez Izrael Gazie…
Naszym samolotem, zapełnionym mniej więcej do połowy lecieli prawie sami Żydzi w charakterystycznych strojach i kilkunastu turystów. Kilka chwil po wylądowaniu na lotnisku w Tel Avivie, odpowiedzeniu na kilka pytań „bezpieczeństwa” – skąd, dokąd, na jak długo, po co, jak to na wakacje? :O – i otrzymaniu wjazdowej… karteczki (bardzo dobrze, bo pieczątka uniemożliwiałaby np. wjazd do Emiratów Arabskich) usłyszeliśmy gwiazdki. Nie od razu skojarzyliśmy o co chodzi, ale obsługa lotniska wskazywała drogę do schronu, gdzie też podążyliśmy za strzałkami z napisem „shelter”. Był to korytarz techniczny, z przewodami wentylacyjnymi itp. Wcale nie było nerwowo, widocznie to częsta procedura.
Po krótkiej przerwie w schronie odebraliśmy wypożyczony samochód i ruszyliśmy do naszego wynajętego domu. Był to dom w kibucu, czyli odpowiedniku polskiego PGR-u, gdzie domy, pola i maszyny były własnością wspólną. Z tą różnicą, że kibuce funkcjonują do dziś i to znacznie sprawniej. Z małymi problemami znaleźliśmy dom (w kibucu ulice nie mają nazw), z pomocą współrzędnych geograficznych i nawigacji, a także sympatycznego kibucnika. 🙂 Z internetu dowiedzieliśmy się, że po ostrzale okolic lotniska (celem było ono samo) wiele linii do odwołania wstrzymało loty do Izraela. Dobrze, że nam się udało.
Kolejnego dnia wyruszyliśmy do Tel Avivu – nowoczesnej stolicy nad Morzem Śródziemnym. Zanim dotarliśmy do rzeki Jarkon na północy miasta, skąd po śniadaniu zaczęliśmy zwiedzanie, zahaczyliśmy o supermarket. Szok. Płatki śniadaniowe 18 zł, 2 litrowy sok 25 zł, chleb prawie 20 zł… Zdecydowaliśmy się na pitę z humusem, czyli pastą z cieciorki i sezamu. I to prawie do końca pobytu stało się naszym zestawem śniadaniowym. Po śniadaniu wśród zieleni i nad równie zieloną rzeką doszliśmy do portu, dziś już nieczynnego, ale poddanego skutecznej rewitalizacji. Portowe budynki, które z pewnością straszyłyby swoją obskurnością, przekształcono w sklepy i restauracje, a nad samym morzem wybudowano elegancką promenadę. Idziemy cały czas na południe, mijając kolejne plaże, w tym jedną, na której obowiązuje segregacja płciowa i betonowe molochy znanych sieci hotelowych. W połowie drogi między portem a Jafą, starą częścią obecnego miasta, którego pełna nazwa brzmi Tel Aviv – Yafo, skręciliśmy w stronę ruchliwych ulic i słynnego bazaru – właściwie ze wszystkim. Tam odkryliśmy pitę z falafelem (smażone kulki z cieciorki) i warzywami, która po picie z humusem zostaje naszym kolejnym stałym daniem – obiadem i kolacją. 🙂
Wracamy nad morze, na elegancką promenadę szeroko otoczoną zielonymi terenami, ławkami i placami zabaw, którą dochodzimy do Jafy, znacznie ciekawszej części miasta, położonej na lekkim wzgórzu, pełnej wąskich, klimatycznych uliczek w piaskowych kolorach.
Następnego dnia wybraliśmy się nad Morze Martwe – najgłębszą depresję na świecie, położoną ponad 400 m pod poziomem morza, który po drodze mijamy – na górzystej pustyni. Zanim spróbowaliśmy kąpieli w tym niezwykłym akwenie, wstąpiliśmy do Parku Narodowego Ein Gedi, którego główną atrakcją jest wodospad, w którym się schłodziliśmy. Było po czym, bo piesza droga pod górę, choć krótka (ok. 15 minut), w słońcu i temperaturze ponad 30 stopni przykleiła nam koszule do pleców. Kolejną kąpiel wzięliśmy w Morzu Martwym, którego przeciwny brzeg leżał już w Jordanii. Ciekawe doświadczenie, choć morze to, poza swoimi walorami leczniczymi i jako niezwykłej atrakcji turystycznej, nie spełnia funkcji rekreacyjnych. Woda jest gorąca, tłusta (w dotyku i pływają w niej plamy soli podobne do oleju), od początku piecze w skórę, a w smaku jest nie do opisania – nawet nie tyle słona, co paląca jak kwas. Zanurkowanie z otwartymi oczami skończyłoby się chyba uszkodzeniem wzroku. A od góry gorące powietrze i palące słonce, bez wiatru. Poza tym „pływa” się przyjemnie, szczególnie używając rąk, bo nogami ciężko ruszać – nie chcą się zanurzyć. Całe szczęście po wyjściu można się opłukać, choć mimo tego, kąpiel bardzo wysusza skórę.
Czwarty dzień spędziliśmy w Jerozolimie. Zwiedzanie zaczęliśmy od ortodoksyjnej żydowskiej dzielnicy, gdzie już na wstępnie napotkaliśmy tablice szczegółowo opisujące właściwy kobiecy strój, a nawet zakazujące wstępu w pewne rejony (do not irritate our feelings!!!). Całe szczęście te drugie odkryliśmy dopiero wychodząc z uliczki, nad którą były zawieszone. Wrażenia ze środka… hm, jakby to delikatnie napisać – widać, że mieszkańcy nie koncentrują się na sprawach doczesnych. Dosadniej – gdyby nie wygląd i ubiór mieszkańców, mogłaby to być dzielnica arabska.
Kolejnym punktem w Jerozolimie było jej bardziej współczesne centrum, czyli Zion Square, King David i Yafo Street oraz otaczające je kawiarnie, restauracje i butiki.
Później przez Bramę Jafską na końcu ulicy o tej samej nazwie, weszliśmy do Starego Miasta, które podzielone jest na 4 dzielnice – ormiańską, żydowską, chrześcijańską i arabską. Pierwsza z nich, chyba najbardziej cywilizowana, przypomina śródziemnomorskie miasteczko. Łączy się z dzielnicą żydowską, biegnącą pod Ścianę Płaczu i Wzgórze Świątynne z charakterystyczną złotą kopułą. Z kolei przez dzielnicę arabską i chrześcijańską, przecinając w pewnym momencie bazar, biegnie Via Dolorosa – Droga Krzyżowa z oznaczonymi 14 stacjami, kończąca się w Bazylice Grobu Pańskiego. Z przewodnika dowiadujemy się, że archeolodzy są zgodni tylko w niewielu kwestiach odnośnie lokalizacji konkretnych stacji, więc wszystko trzeba potraktować „mniej więcej”, co dla niektórych może być rozczarowaniem. Złośliwi mówią, że to religijny Disneyland…
Po prawie całodniowym pieszym zwiedzaniu, opuściliśmy mury miasta mijając spieszących pod Ścianę Płaczu Żydów (zaczynał się szabat) i o zachodzie słońca wjechaliśmy na Górę Oliwną, z której roztaczała się panorama całej Jerozolimy i nawoływania z meczetów. Wracając, gdy słońce już zaszło, pewne dzielnice Jerozolimy, przez które przejeżdżaliśmy – wymarły. Trochę dziwnie czuliśmy się, jadąc jedynym samochodem na ulicy, ale nie dostrzegliśmy żadnego znaku, który by tego zakazywał. Szeroko spacerujący po ulicach mieszkańcy czuli się chyba jeszcze dziwniej – niektórzy coś do nas krzyczeli, drudzy machali, a trzeci byli w tak ciężkim szoku, że z trudem przychodziło im przywołanie do porządku rodziny, by zrobiła miejsce na drodze na szerokość samochodu + 50 cm. Cóż, staramy się być otwarci na inne kultury, choć czasem nie jest to proste.
Piątego dnia pojechaliśmy w stronę Morza Galilejskiego i Wzgórz Golan. Pierwszym przystankiem było największe arabskie miasto – Nazaret i znajdująca się tam Bazylika Zwiastowania, obok której, w jednym z kościołów znajduje się warsztat Józefa. Jedną z atrakcji stanowiły obrazy Matki Boskiej darowane przez chrześcijan z całego świata, w tym najciekawsze skośnookie z Japonii i Tajlandii oraz z USA – w stylu kubistycznym.
Morze Galilejskie, a właściwie Jezioro Tyberiadzkie raczej nas rozczarowało, więc pojechaliśmy dalej, pod górę, do Safedu – klimatycznego miasta artystów. Był szabat, więc wszystko było pozamykane i niestety nie mogliśmy w pełni odkryć uroku miasta.
Kolejnym punktem były wodospady Banias, na samej północy Izraela, kiedyś rejonu starć z sąsiednimi państwami. Z mapy po parku narodowym dowiedzieliśmy się, że wzgórza wokół niego są zaminowane. Po 20 minutach drogi przyjemnym szlakiem obok coraz bardziej wartkiego strumienia dotarliśmy do pięknego wodospadu. Niestety nie można było się w nim wykąpać, co pewnie i tak byśmy zrobili po nadchodzącym zamknięciu parku, ale musieliśmy go opuścić, czego dopilnowała obsługa.
Wracając do domu, zahaczyliśmy o Akkę – stare, klimatyczne miasteczko otoczone murami nad samym morzem, gdzie na jednej z wąskich uliczek spróbowaliśmy doskonałej baklawy w kilku odmianach. Spędzilibyśmy tam więcej czasu, ale chcieliśmy zobaczyć jeszcze pobliską Hajfę, gdzie jednak jak się okazało, o tej porze, oprócz widoku na zatokę nocą, nie było nic ciekawego. Dobrze, że nie zaplanowaliśmy jej na osobną wycieczkę.
Szóstego dnia porządnie się wyspaliśmy i odpoczęliśmy na plaży w Tel Avivie. Choć nie przepadam za miejskimi plażami, ta była naprawdę przyjemna. Od palącego słońca chroniły drewniane domki, dające dużo przyjemnego cienia, do dyspozycji były prysznice, toalety i woda pitna, a od przejeżdżających samochodów całe szczęście głośniejsze były fale.
Siódmego dnia wróciliśmy do Jerozolimy, by zwiedzić nowoczesne Muzeum Holocaustu, ciekawe także pod względem architektonicznym i… arabskie miasto Betlejem, znajdujące się po stronie Autonomii Palestyńskiej.
Tuż przed granicą Izrael – Palestyna zaczepił nas ogromnie pomocny taksówkarz, zdecydowanie odradzając wjazd i oferując podwiezienie. Uwielbiam takie bezinteresowne porady. Bez problemu wjechaliśmy własnym samochodem, nie pokazując nawet paszportu. Nikt nie obrzucił nas też kamieniami za izraelską rejestrację. Dotarliśmy do ulicy Żłóbka, biegnącej obok meczetu i prowadzącej do Bazyliki Narodzenia Pańskiego, w której podziemiach miał narodzić się Jezus. Znajdowała się tam wzruszona grupa południowoamerykańskich pielgrzymów, śpiewających kolędy. Następnie odwiedziliśmy kościół Groty Mlecznej, gdzie Maryja karmiąc Jezusa upuściła kilka kropel, zabarwiając skały.
Ósmy dzień, po nocnym alarmie i schronieniu się w bunkrze, spędziliśmy na plaży.
Na lotnisku zastała nas szczegółowa kontrola bezpieczeństwa, do tej pory najskrupulatniejsza jaką gdziekolwiek widziałem. Zaczęła się od podzielenia nas na grupę 2 i 3–osobową oraz pytań: co robiliśmy w Izraelu, kim dla siebie jesteśmy, czy wiemy o obecnej sytuacji politycznej, czy przewozimy w swoim bagażu rzeczy innych osób, a następnie przeszła do dokładnego przejrzenia paszportu i pytań uzupełniających na temat wrogich Izraelowi państw: co robiłem w Emiratach Arabskich, z kim tam byłem, czy kogoś tam znam, gdzie mieszkałem. Następnie krótka, choć około półgodzinna kolejka do kontroli bagażu podręcznego, w której 4 razy sprawdzono nam karty pokładowe i paszporty – ale raczej z troski o spóźnienie się na lot, co jest bardzo prawdopodobne, gdy przybędzie się na lotnisko z normalnym zapasem czasu. Kontrola bagażu poza standardowymi procedurami polegała na wytarciu wszystkich rzeczy wacikiem, który następnie był badany na ślady materiałów wybuchowych oraz na wypakowaniu prawie wszystkiego. Ciekawe pytanie na temat mojego laptopa – dlaczego nie ma baterii i od kiedy? 🙂 Ogólnie nie było tak źle, bo niektórzy musieli pakować się praktycznie od podstaw. Następnie kontrola paszportowa, karteczka wyjazdowa i oczekiwanie na samolot, który wyleciał z opóźnieniem z powodu wezwania przez służby lotniskowe z pokładu jednej z pasażerek na dodatkową porcję pytań odnośnie jej męża, jak zrozumieliśmy obywatela Izraela. Na pożegnanie, już z powietrza, nie ja, ale kolega siedzący po drugiej stronie samolotu, zobaczył spadającą rakietę. I tak zakończyliśmy te bombowe wakacje w wystrzałowej atmosferze…