Jamajka

👉 Jamajka to nie tylko Bob Marley i marihuana po 5 zł za gram (dopiero od niedawna legalna!)
👉 wspaniała, niezwykle bujna (nawet na tle innych karaibskich wysp) przyroda
👉 białe plaże
👉 tropikalne wodospady, studnie krasowe (cenoty)
👉 deszczowe, porośnięte dżunglą góry
👉 mili, charakterystyczni mieszkańcy
👉 smaczna, choć bardzo prosta kuchnia

Zainteresowany? Zapytaj o ofertę dla siebie!

 

 

Jamajka. Słyszeli o niej wszyscy. Ale głównie tyle, że Bob Marley i marihuana. Która paradoksalnie została tam zalegalizowana (tzn. posiadanie do 57 gramów) dopiero w 2015 roku. Przez Europejczyków jest to ewidentnie niedoceniony i raczej rzadko odwiedzany kraj. To błąd! Ale ja też nie trafiłem na Jamajkę w wyniku marzeń, planów i przygotowań, tak jak zresztą w wypadku każdej mojej dalszej podróży. Po prostu chciałem polecieć w tropiki zimą i… udało się. Trafiłem na bezpośredni lot czarterowy z Kolonii w świetnej cenie last-minute. Tak jak w przypadku Gwatemali, nie ma przewodnika w języku polskim po Jamajce, więc kupiłem przewodnik Lonely Planet, który i tym razem sprawdził się dobrze.

Piątek, 2 lutego 2018 r.

O 2 w nocy wyjechaliśmy do Kolonii. W Polsce nie było śniegu, ale w Niemczech już tak i to dużo. Przyjemnie było pomyśleć, szczególnie podczas postojów, marznąć na 10 metrowej, zaśnieżonej drodze do toalety, że będziemy pod palmami już za kilkanaście godzin.

Po 20 wylądowaliśmy w Montego Bay. Długa kolejka do kontroli paszportowej, a w jej trakcie średnio miła rozmowa oraz dopytywanie o miejsce planowanego pobytu i potwierdzenie rezerwacji, odbiór bagażu, odbiór samochodu i już byliśmy na świeżym, ciepłym powietrzu. Tak wilgotnym, że nasze wyziębione w luku bagażowym walizki pokryły się cienką warstwą wody. Podobnie zresztą jak nowy samochód – Toyota Corolla. Automat. To zawsze większy komfort, ale szczególnie istotny w ruchu lewostronnym, jaki obowiązuje na Jamajce. Momentami nieco szalonym, ale względnie przyzwoitym. To nic wobec Sri Lanki. Bo dla niektórych już we Włoszech jest szalony. Nie, tam nie jest. J

Podszedłem do bankomatu i wybrałem pieniądze na najbliższe dni. Co za wygoda. Nie musieć wymieniać złotówek na dolary w Polsce w kantorze, a następnie szukać kantoru na miejscu, żeby wymienić dolary amerykańskie na dolary jamajskie. A co ciekawe, wybierając pieniądze z bankomatu, uzyskałem w ten sposób kurs lepszy o 6-7% niż znajomi, którzy zabrali ze sobą dolary. I do tego cały czas zastanawiali się ile jeszcze trzeba wymienić, że trzeba wymienić, gdzie to zrobić, kiedy itp. Gdy mi zabrakło pieniędzy, szedłem do bankomatu (których było dużo) i już. Więcej informacji o zabieraniu ze sobą gotówki i płaceniu na miejscu znajdziecie w moim poradniku.

Po odparowaniu szyb od wewnątrz i zewnątrz (mimo, że żaden deszcz nie padał), ruszyliśmy. Oj, dziwnie. W ruchu prawostronnym można prowadzić duże, szerokie pojazdy i zawsze czuje się lewą i prawą stronę. Jednak siedząc jako kierowca po prawej stronie, nie do końca czuje się lewy bok. Dlatego trzymałem się raczej osi jezdni. Ale po pół godziny było już znacznie lepiej, poczułem się dużo pewniej, zacząłem sobie przypominać lewostronną jazdę sprzed kilku lat.

Przy wyjeździe z Montego Bay zatrzymywała wszystkich kontrola wojskowa. Żołnierz z karabinem zajrzał do środka: What a wonderful people we have here…, uśmiechnął się i kazał jechać. 🙂

Po godzinie drogi dotarliśmy do Negril, znanego z najpiękniejszych plaż (czy faktycznie?), gdzie zaplanowałem pierwsze 6 nocy. Wjechaliśmy na strzeżone osiedle, w którym wynajęliśmy dom. Prezentowało się bardzo dobrze. Dość amerykańsko. Spokój, cisza i bardzo ładna prywatna plaża z basenem typu infinity.

Nasz dom mógłby być bardziej zadbany i aż szkoda, że nie był, bo osiedle było wspaniałe. To pewnie kwestia tego, że właścicielka mieszka w Kanadzie, a sprzątaczka tu na miejscu nie jest wobec niej do końca uczciwa, ale w podobnej cenie (czyli i tak względnie drogo) można było spać w naprawdę słabych warunkach. Był więc bezdyskusyjnie najlepszym wyborem. No niestety, Jamajka jest dość droga.

Zanieśliśmy rzeczy do domu i przed snem poszliśmy jeszcze na chwilę na plażę. Szum fal, ciepło, palmy, tysiące gwiazd na niebie, odgłosy nocnych owadów. Tak bardzo można zmienić swój świat w ciągu kilkunastu godzin podróży samolotem. To jest piękne.

Zdjęcia są oczywiście już z poranka. 🙂

Sobota, 3 lutego 2018 r.

Rano pojechaliśmy do supermarketu, właściwie dyskontu, mającego w nazwie „super value”, poleconego przez właścicielkę domu. Pod sklepem od razu zaczepili nas uliczni cinkciarze (ale to brzydkie słowo, ale jak inaczej napisać, wymieniacze walut?) i sprzedawcy marihuany. Supermarket był mało estetyczny, w Polsce takich się już nie spotyka. A jakie ceny? Mleko 10 zł, chleb tostowy typu amerykańskiego, czyli z papieru – 9 zł, a owoce rosnące tu na drzewach droższe niż w Polsce. Obrzydliwe wyroby pseudowędliniarskie, mrożone, nielepiej wyglądające mięso, zmęczone warzywa. Pierwsze zakupy, duże, ale dość podstawowe, dla naszej piątki kosztowały ponad 500 zł.

Zatrzymaliśmy się na targu rybnym przy pobliskim moście. Bardzo ciekawy klimat. Mieszający się w powietrzu zapach marihuany i ryb. Próbowaliśmy coś kupić, ale było ciężko. Pytając o cenę za kilogram, czy to na straganie z owocami czy tutaj, dwukrotnie potwierdzając, że to za kilogram, zawsze później okazywało się, że to była cena za funt, czyli 0,45 kg.

Po śniadaniu w naszym domu pojechaliśmy na plażę w Negril, słynną 7 miles beach, mimo że w rzeczywistości jest krótsza. Faktycznie jest bardzo ładna. Biały, drobny, mączny piasek i błękitna woda. Szkoda tylko, że praktycznie na całej długości jest zabudowana przez restauracje, bary i hotele, czasem zanieczyszczające ją muzyką. Ale najgorsi są sprzedawcy wszystkiego, non-stop przemierzający ją tam i z powrotem. Dlatego też nie uważam ją za najładniejszą plażę na Jamajce. Prawdziwy raj znaleźliśmy gdzie indziej. W ogóle Negril jest daleki od autentyczności. Ludzie są natrętni, zepsuci przez turystykę, interesownie uprzejmi, w taki głośny, denerwujący sposób. Przypomniałem sobie Gwatemalę, gdzie ludzie byli nienarzucający się, cisi, ale bardzo przyjaźni i pomyślałem, że znacznie bardziej wolę takie klimaty niż JAAA MAAN i przytępiony, żółto-czerwony (ciekawe od czego) wzrok. Yah mon to takie jamajskie „tak”, „ok”, potwierdzenie, potaknięcie. Ale prawdziwa Jamajka była dopiero przed nami. I wiedziałem o tym.

Niedziela, 4 lutego 2018 r.

Ten dzień spędziliśmy na naszej „osiedlowej” plaży. Też była bardzo ładna. I przede wszystkim, było spokojnie. Bez muzyki i natrętów. Później trochę popsuła się pogoda (mimo, że zima to najlepszy okres na Jamajkę), więc pojechaliśmy do słynnego Rick’s Caffe, opisywanego nawet w przewodnikach. Faktycznie świetne miejsce. Bardzo żywy bar i restauracja nad morskim klifem, z którego wiele osób skakało. W pewnym momencie jeden z Jamajczyków wdrapał się jeszcze wyżej, wszyscy przyszykowali aparaty i kamery, ale… okazało się, że najpierw jego kolega zbiera napiwki do kapelusza. No cóż, masowa turystyka robi swoje. 🙂 Zostaliśmy tam aż do zachodu słońca.

Poniedziałek, 5 lutego 2018 r.

Tego dnia zrobiliśmy sobie pierwszą, nieco większą wycieczkę. Sama trasa podrzędnymi drogami, na które wdzierała się tropikalna roślinność już sama w sobie była atrakcją. Jamajka tym się właśnie wyróżnia, bardzo bujną roślinnością, nawet w porównaniu do innych karaibskich wysp. Dotarliśmy do Blue Hole Mineral Spring, studni krasowej (inaczej cenoty), czyli w skrócie zalanej wodą jaskini bez sufitu, do której można sobie skoczyć z 7 metrów. Nie było innych turystów. Tylko sympatyczna obsługa. Jamajczycy namawiali nas do skoków, sami skakali. A poznany bliżej Rico nawet na cele filmiku z naszej kamerki GoPro skoczył z nią z drzewa, chyba z 15 metrów, robiąc salto w tył… Jamajczycy mają świetne poczucie ciała i przestrzeni, rozwiniętą tzw. inteligencję cielesno-kinestetyczną. 🙂

 

Tego się nie spodziewaliśmy, ale okazało się, że chłopcy z obsługi mają nieopodal swoją plantację marihuany. Zabrali nas tam. Oczywiście nie za darmo. 🙂 Ale opłacało się, bo później nie trafiliśmy przypadkiem na żadną, czego chyba zbyt naiwnie oczekiwaliśmy. Jak to Jamajczycy, tam, gdzie my w butach ostrożnie szliśmy po ostrych krawędziach kamieni, oni szli boso.

Resztę dnia spędziliśmy na wąskiej plaży w Little Bay, zupełnie nieturystycznej, dość biednej miejscowości. Tam zaznaliśmy trochę autentycznego jamajskiego ducha, kiedy szukaliśmy czegoś do zjedzenia. Ludzie po drodze zaczepiali nas: This is Jamajca! It’s beautiful! Do you enjoy? To ciekawe, w wielu krajach ludzie pytają JAK podoba nam się ich kraj, ale na Jamajce pytali tylko o potwierdzenie, że jest piękny, bezpieczny (to prawda) i nam się podoba. J Wyglądają na naprawdę szczęśliwych i przekonanych, że to najlepsze dla nich miejsce na świecie. Zjedliśmy smażonego kurczaka z ryżem z groszkiem (typowy dodatek do wszystkiego). Zaskakująco dobrego. Trochę obawialiśmy się o czystość miejsca, w którym oprócz nas nie było nikogo, mimo wiszącego w oddali certyfikatu z lokalnego sanepidu, ale nie zatruliśmy się. 🙂 Później jadaliśmy w jeszcze gorszych miejscach, też z powodzeniem.

Wtorek, 6 lutego 2018 r.

To był intensywny dzień. Choć wyjechaliśmy prosto po śniadaniu, to po drodze, skuszeni raczej urokiem tego miejsca niż głodem, zatrzymaliśmy się coś zjeść.

Pierwszym punktem trasy była rzeka Black River, w której pływają krokodyle. Rejsy po niej  organizują 3 firmy, w cenie 19-22 USD za osobę, ale przewodnik Lonely Planet twierdził, że można wynegocjować cenę 35-40 USD za całą łódkę u lokalnego rybaka. Oczywiście skorzystaliśmy z tej możliwości. Mimo dobrych umiejętności negocjacyjnych, prawdopodobnie przez liczebność naszej piątki, udało nam się zbić cenę tylko do 60 USD (lepiej niż 5x 19 USD) i to na takiej zasadzie, że byliśmy już 100 m dalej po podziękowaniu za ofertę, ale nas zawołali.

Rejs był świetny. Bez innych turystów, małą łódką, z bardzo sympatycznym sternikiem, oczywiście popalającym marihuanę, chwalącym ją i swój kraj.

Drugim punktem trasy były wodospady YS Falls. Ledwo zdążyliśmy na ostatnie wejście. Po kupieniu biletu (niestety, wszystkie atrakcje przyrodnicze tego typu na Jamajce są płatne), trzeba było podjechać kilka minut turystyczną ciuchcią do samych wodospadów. Po drodze widoki były wspaniałe – przestrzeń, zieleń, coś naprawdę wyjątkowego, jak z filmu.

Wodospad składał się z kilku kaskad. Z okolic najwyższej z nich można było wskoczyć do wody, wcześniej wieszając się na linie i odpychając od małego pomostu. Wokół oczywiście gęsta, tropikalna roślinność, liany, wszystko rosło na wszystkim. Tak powinny smakować wakacje. Piękne przeżycie i wspaniałe emocje.

Ostatnim punktem trasy była fabryka rumu Appleton, do której samej za sprawą ceny biletu wstępu (30 USD) jednak nie zamierzaliśmy wejść. Lecz mocno podrzędne drogi prowadzące do niej dostarczyły nam chyba dużo ciekawszych wrażeń. Powoli zachodzące słońce ciepło oświetlające plantacje papai na zboczach gór. Coś wyjątkowego.

W drodze powrotnej, już w okolicy naszego Negril, wstąpiliśmy na kolację, na słynnego jerk chicken, czyli grillowanego kurczaka w specjalnej marynacie i ewentualnie z sosem o takiej samej nazwie jerk. Faktycznie dobry, z ciekawymi nutami wędzenia, nawet nie grillowania. Ale to jednak tylko kurczak. No cóż, kuchnia karaibska jest dobra, ale nie powala swoim wyrafinowaniem i feerią smaków. 🙂

Środa, 7 lutego 2018 r.

Ten dzień spędziliśmy na naszej osiedlowej plaży, odpoczywając po poprzednich 2 dniach wycieczek i przed czekającym nas dniem zmiany lokalizacji. Trochę ponurkowałem z maską i rurką, bo przy tej plaży była skromna rafa.

Czwartek, 8 lutego 2018 r.

Przyszedł dzień zmiany naszej bazy, na okolice kurortu Ocho Rios, w środkowej części północnego wybrzeża. Po drodze zatrzymaliśmy się w Falmouth, postkolonialnym miasteczku kiedyś rozwijającym się na bazie eksportu trzciny cukrowej, a obecnie będącym portem dla ogromnych statków wycieczkowych. Wystają ponad miasto już z daleka, są naprawdę ogromne. Teren portu jest bardzo ładnie zagospodarowany. Zbudowano tam sztuczne kolonialne miasteczko ze sklepami z pamiątkami, straganami z kokosami itp. Nie można tam wejść nie będąc pasażerem statku, ale ochroniarz nam pozwolił. Prawdziwe Falmouth jest także urokliwe, tyle, że w bardziej autentyczny, odrapany sposób.

Następnie pojechaliśmy na rafting, spływ bambusową tratwą do Martha Brae. Trwał około godziny. Ciekawe przeżycie. Jedno z niewielu, które dostępne jest pasażerom takiego statku. Kiedy patrzę czasem na ich rozkłady, to często ograniczają się one do postoju w danym miejscu przez góra dobę. Twierdzę więc, że po rejsie po Karaibach, nawet z postojami w wielu punktach, można nie poznać Karaibów.

Po spływie rzeką w drodze do nowego domu zatrzymaliśmy się na kolejnego jerk chickena. W dużo lepszej, nie tak amerykańskiej i turystycznej cenie jak w Negril. I równie smacznego.

Nasz nowy dom, mimo że nie przy morzu (choć z odległym widokiem na nie), był ładniejszy i dużo lepiej zarządzany, przez profesjonalną firmę. W szafce idealnie złożone ręczniki, idealna czystość. Kolejne, typowo amerykańskie osiedle. Nawet z własnym sklepem, który prezentował się dużo lepiej niż nasz poprzedni „super value”. 🙂

Piątek, 9 lutego 2018 r.

Po śniadaniu pojechaliśmy do Irie Blue Hole, brzmi więc, jakby miała być to studnia krasowa, ale był to po prostu wodospad z kilkoma kaskadami. Dojeżdżając do niego zepsucie Jamajczyków turystyką dało o sobie bardzo wyraźnie znać. Nerwowe gesty, żebyśmy się zatrzymali (zawsze ignorujcie!), krzyki, biegnięcie za samochodem, jazda przed nami rowerem kolejnego samozwańczego „przewodnika”… Wstęp ma oficjalną cenę, ale każdy stara się, żeby zostać naszym przewodnikiem. Nie twierdzę, że jest on zupełnie niepotrzebny, bo faktycznie wodospady nie są idealnie przygotowane i dobrze wiedzieć, którędy, jak i gdzie dojść na kolejną kaskadę, ale taka forma nagabywania jest okropna. Można się poczuć jak bezrozumne zwierzę sypiące pieniędzmi, na które urządzane jest polowanie.

Ostatecznie przy samym wejściu przyczepiło się do nas 2 przewodników, oczywiście bez ustalania czegokolwiek, a tym bardziej wynagrodzenia (standard), ale tak to zostawiliśmy. No to teraz, po szarpaniu się o to, żeby spokojnie i ciekawie spędzić czas, można wreszcie zacząć.

Przewodnicy faktycznie nam się przydali, a na koniec byli zadowoleni z napiwku, który dla nas także był uczciwy, więc wszystko skończyło się dobrze. Na sam koniec, już odjeżdżając, ktoś stwierdził tylko, że pilnował nam samochodu, więc… no wypadałoby to wynagrodzić. Uwielbiam tę praktykę.

Resztę dnia spędziliśmy na Mahogany Beach. Brzydka, odradzam. Ale nie chcieliśmy płacić 30 zł od osoby za wstęp na ładniejszą (i chyba jedyną ładną w okolicy) Reagge Beach, kiedy zachód słońca się zbliżał. Ogólnie odradzam całą okolicę kurortu Ocho Rios na dłużej niż 2-3 noce, są dużo piękniejsze miejsca. 🙂

Sobota, 10 lutego 2018 r.

Znowu nadszedł dzień zmiany lokalizacji, na ostatnie 4 noce. Tym razem na wschodzie Jamajki, w okolicach Port Antonio, który rozkwitł za sprawą eksportu bananów.

Dobra, przybrzeżna droga, prawie autostrada, zaczęła się zwężać, kręcić i pogarszać. Wschód to najmniej turystyczna część Jamajki. Ale chyba najpiękniejsza. Nie ma tu kurortów, zbyt wielu hoteli, raczej domy na wynajem i skromne pensjonaty. Roślinność jest tu jeszcze gęstsza. Jest górzyście i bardzo często przelotnie pada.

Dojechaliśmy do Port Antonio. Bardzo żywe, małe miasteczko. Skręciliśmy na drogę prowadzącą w góry, gdzie za 6 km miał być nasz dom. Niedużo, ale jechaliśmy 20 minut. Dziury, dziury, dziury. Ale dojechaliśmy. Powitała i przytuliła nas bardzo miła gospodyni, która ze wszystkich spotkanych Jamajczyków, których ojczystym językiem jest angielski, po angielsku mówiła najlepiej. Reszta często mówiła bardzo niewyraźnie, bełkotała, a kiedy chcieli porozumieć się tylko między sobą (np. podczas negocjacji), faktycznie mogli – bo nie mogliśmy zrozumieć niczego.

To był dom z klimatem, z historią. Bez WiFi, a nawet ze słabym zasięgiem. Przez swoje górskie położenie, deszcz przechodził tamtędy kilka razy dziennie i to tak, że waląc o blaszane daszki powodował hałas o natężeniu chyba 100 decybeli. Obudzony tym w nocy zacząłem się zastanawiać, czy samochodowi nic się nie stanie, mimo, że szyby są zamknięte. Ale na oddalonej o kilka kilometrów plaży wcale nie musiało padać.

Resztę dnia do zachodu słońca spędziliśmy na Winnifried Beach, jedynej w okolicy publicznej plaży, choć i ją próbowano przekształcić na prywatną! Faktycznie bardzo ładna, można poczuć lokalny koloryt, ale jednocześnie bez nadmiernego nagabywania przez sprzedawców jak w Negril. Zgłodnieliśmy i zdecydowaliśmy się na rybę w budce przy plaży. Bez bieżącej wody i prądu, z kuchnią na węgiel. Czekaliśmy 40 minut, ale była pyszna. Białe, aksamitne mięso. I nie zatruliśmy się! 🙂

Niedziela, 11 lutego 2018 r.

Dzień zaczęliśmy od odwiedzenia world famous Blue Lagoon, jak głosiła tabliczka przy pomoście, głębokiej na ponad 50 metrów przybrzeżnej laguny, do której wpływa zimny, górski potok. W tym miejscu i okolicach nakręcono wiele filmów, a w willach przy brzegu mieszkało wiele amerykańskich gwiazd – filmu czy muzyki. Z pomostu nie można w pełni odkryć całego uroku okolicy, więc niedrogo wynajęliśmy łódkę. Sternik opowiedział kto, gdzie i za ile spał oraz co gdzie kręcono. Na godzinę wysiedliśmy na Monkey Island, bezludnej wyspie z małą, zacienioną plażą i błękitną wodą dookoła. W międzyczasie zdążył spaść ulewny deszcz, po którym po chwili nie został jednak żaden ślad. Wróciliśmy nad pomost i popływałem dookoła w chłodnych wodach laguny, obrośniętej tropikalną roślinnością. Piękne przeżycie.

Drugą część dnia spędziliśmy ponownie na Winnifried Beach, kończąc go tak samo, rybą w tej samej, sprawdzonej już budce. 🙂

Poniedziałek, 12 lutego 2018 r.

Po śniadaniu zdecydowaliśmy się na kolejny rafting, tym razem dłuższy i na większej rzece, Rio Grande. Na miejscu okazało się jednak, mimo zapewnień wydrukowanego kilka miesięcy temu przewodnika Lonely Planet odnośnie swojej aktualności, że atrakcja ta kosztuje nie 60 USD za trawę (2 osoby), tylko 90 USD i to już od bardzo dawna. Ja jeszcze bym przebolał, ale towarzystwo już nie. Znaleźliśmy jednak alternatywę, tańszy spływ, tylko fragmentem rzeki, za 70 USD za całą piątkę. Podróżnicza ciekawość została więc w miarę zaspokojona.

Resztę dnia spędziliśmy na plaży Frenchman’s Cove. Wahaliśmy się czy warto płacić 30 zł od osoby za wstęp, 3 godziny przed zachodem słońca, ale jak wjechaliśmy, to plaża pozbawiła nas wszelkich wątpliwości. To była najpiękniejsza plaża na Jamajce. Czysta, cicha, spokojna zatoczka, o której ostre skały roztrzaskiwały się fale, z wpływającym do morza chłodnym strumykiem i huśtawką zawieszoną na drzewie. Na której huśtał się dzień wcześniej Shawn Mendes od popularnego w radiu „There’s nothing holding me back”, jak zauważył ktoś z naszego towarzystwa. J A plażowy bar, w którym przygotowywano posiłki w rękawiczkach (szok!), bardzo pozytywnie zaskakiwał cenami. Jeśli plażować na Jamajce, to najlepiej tutaj. Nie mogłem się powstrzymać przed wyeliminowaniem podobnych do siebie zdjęć. 🙂

Wtorek, 13 lutego 2018 r.

Ostatni pełny dzień. Pojechaliśmy do fabryki kawy Jablum w pobliżu Gór Niebieskich (Mavis Bank Coffee Factory), blisko stolicy Kingston. Droga A3 była bardzo ciężka. Wąska, kręta, dziurawa i z dość dużym ruchem. Nieco ponad 100 km jechaliśmy 3 godziny. Na miejscu, już wysiadając z samochodu poczuliśmy ładny zapach kawy. Byliśmy jedynymi zwiedzającymi. Zaczęliśmy od spróbowania produkowanej tam kawy. Bardzo mi smakowała. A nie była parzona w ciśnieniowym ekspresie za kilka(naście) tysięcy złotych jak w modnych kawiarniach w Europie, tylko po prostu zalewana. Średnio prażona, z nutami kakaowymi, czekoladowymi, taka jak lubię. Wypełniliśmy deklaracje odnośnie stanu zdrowia i chorób zakaźnych, otrzymaliśmy siatki na głowę, ochraniacze na buty, a osoby bez choćby krótkiego rękawa także fartuchy. Sympatyczny przewodnik w pół godziny oprowadził nas po całej fabryce, opowiadając o procesie produkcyjnym.

Nie jestem pewien, czy czegoś nie pominę lub nie przekręcę, więc znawcy niech lepiej pominą ten akapit, ale wygląda to mniej więcej tak. Fabryka skupuje kawę, zarówno od małych, jak i dużych plantatorów. By została zaklasyfikowana jako kawa z Gór Niebieskich, musi rosnąć powyżej pewnej wysokości. Kawa rośnie na krzaku w formie zielonej kulki, skrywającej w sobie słodkie, jeszcze białe na tym etapie ziarno kawy. Pierwszy etap selekcji ziaren polega na teście „utonie lub wypłynie”. Te ziarna, które wypłyną, są w środku zjedzone przez robaki (dlatego są lżejsze i unoszą się na wodzie) i odpadają. Następnie ziarna suszą się na betonowym placu przed fabryką. Później w mechanicznej, wirującej suszarce. Następnie zostają spakowane do worków i tak leżą kilka miesięcy. Po tym czasie zostają ręcznie przebrane przez kobiety przy biurkach, żeby odsiać te nie nadające się do dalszej obróbki. Dopiero wtedy ziarna są prażone i ewentualnie mielone. Na samym końcu są pakowane do woreczków. Jeden z nich przywiozłem do Polski. Mimo, że u źródła, to dosyć drogi, bo 30 zł za 115 gramów.

Oprócz zwiedzania samej fabryki, widoki Gór Niebieskich po drodze (nieobecnej nawet w Mapach Google) były także dużą atrakcją.

Sama stolica Kingston nie była naszym celem, ale część towarzystwa nie mogła nie odwiedzić znajdującego się na obrzeżach miasta muzeum w domu Boba Marleya.

Kiedy chcieliśmy już wracać, wyjazd z miasta się strasznie zakorkował i spędziliśmy tak ponad godzinę. Nie muszę mówić, że okropna, wąska, kręta i dziurawa droga A3 po ciemku i przy przelotnym deszczu była jeszcze gorsza. Tylny rząd często wzdychał w momencie mijania się z ciężarówkami. Ale dojechaliśmy szczęśliwie na ostatnią noc w tropikach. 🙂

 

Środa, 14 lutego 2018 r.

Dzień odlotu. Całe szczęście wieczorem. Więc musieliśmy wyjechać tylko o 9. J Droga do lotniska miała zająć nam 4 godziny. Podczas pożegnania z opiekunką naszego domu, posiadanego przez emerytowanego, jak sam się określił, rednecka z USA (historyczne, slangowe określenie o zabarwieniu pejoratywnym, określające biednych, białych farmerów na południu Stanów Zjednoczonych) miałem okazję dowiedzieć się, pytając jak im tu się żyje, że nie łatwo. Sądząc po cenach produktach w sklepie, sądziłem, że nawet najniższe pensje muszą być względnie wysokie. Ale nie są. Przeciętnie 400 dolarów miesięcznie. Przy jamajskich cenach to dramat. Ale wszyscy są szczęśliwi.

Na lotnisko udało nam się dotrzeć bez komplikacji. Oddanie samochodu, odprawa i wylot.

Podsumowując, Jamajka, choć jest dość dużą wyspą na Karaibach, wciąż jest nieodkryta i niepopularna wśród europejskich turystów. Spotykaliśmy głównie amerykańskich i kanadyjskich. Wyspa oferuje nie tylko reagge i marihuanę po 5 zł za gram, ale naprawdę wspaniałą, wyróżniającą się na tle innych wysp przyrodę, o której sam nie wiedziałem zbyt wiele. Jest bardzo bezpieczna, a ludzie są mili, przymykając oko na interesowną, nachalną „uprzejmość” sprzedawców w Negril. Oczywiście polecam. Choć przyznaję, że hiszpańskojęzyczne Karaiby przekonują mnie jeszcze bardziej. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *