Gruzja

Wycieczka do Gruzji zaczęła się w nocy 19 kwietnia 2014 r., kiedy przed pierwszą w nocy wylecieliśmy z Katowic do Kutaisi. Na miejscu wylądowaliśmy o 6 rano, kiedy wstawało słońce. Lotnisko było nowe i eleganckie, nastawione głównie na WizzAira i obsługujące jedynie kilka lotów dziennie. Odebraliśmy auto i zgodnie z planem, wyruszyliśmy do Tbilisi – 280 km, 4h… Naszą uwagę od razu zwróciły stare, metalowe i zardzewiałe płoty starych domów z drewnianymi werandami i mijane co kilka minut stacje benzynowe, sprawiające wrażenie nieczynnych od dłuższego czasu. Mijające nas samochody to były głównie stare Łady, importowane (najwidoczniej po raz kolejny i tym razem już ostatni) zachodnie samochody, ale też… liczne Lexusy. Po wjechaniu do miasta Kutaisi, nasze wrażenia najlepiej opiszą hashtagi: #‎czarnobyl‬ ‪#‎socrealizm‬ ‪#‎wielkapłyta‬ ‪#‎dziurawedrogi‬ ‪#‎farbaodchodzi‬ ‪#‎CCCP‬

Oznakowanie dróg nie było zbyt dobre, ściągnięta nawigacja (i tak bardzo dobrze, że w ogóle była!) nie przewidywała jednokierunkowości ulic, a ja byłem zmęczony, więc zdarzyło nam się wjechać na coś w stylu ronda, w kształcie wydłużonego prostokąta, pod prąd. I to przy policji. Zatrzymała nas i wręczyła mandat, w formie przypominającej paragon ze sklepu. 35 zł. Do zapłaty w ciągu 30 dni. Policjant nie tłumaczył zbyt długo, w jaki sposób można go zapłacić, chyba domyślając się naszych intencji. 🙂

Gdy dojechaliśmy do naszego „hotelu” w Tbilisi przekąsiliśmy chaczapuri (placek, coś w stylu pizzy, z kozim serem wewnątrz i na zewnątrz) i poszliśmy spać na 1,5h, by ze świeższym umysłem wyruszyć zwiedzać miasto.

Stare miasto Tbilisi, inaczej niż jego reszta, naprawdę zachwyca. Jest pięknie położone w dolinie rzeki Kury między dwoma wzgórzami. Na jedno ze wzgórz, gdzie znajduje się twierdza Narikala, można wjechać wyciągiem i podziwiać panoramę miasta. A za twierdzą, w dolinie po drugiej stronie, można odwiedzić ogród botaniczny i poczuć się zupełnie jak nie w mieście, nie mając na horyzoncie żadnych zabudowań.

Wieczorem, szczególnie jeśli jest tak ciepły jak ten (27 stopni w dzień), warto pójść do jednej z klimatycznych restauracji, mieszczących się na kilku wąskich uliczkach lub jednego z wielu „chillout lounge”, serwujących aromatyczną fajkę wodną, której zapach wypełnia okolicę.

Po powrocie do hotelu, kładąc się spać, usłyszałem, że z rezerwuaru toalety cieknie woda. Wcześniej ręcznie dociskaliśmy pływak i przestawała. Najlepiej byłoby zakręcić zawór przy toalecie, ale był uszkodzony… Mógłbym przy tym zasnąć, bo nie był to duży hałas, ale pomimo, że to nie ja płacę tu rachunki za wodę, było mi jej szkoda. Powtórzyłem więc manewr z dociśnięciem pływaka. Dopóki trzymało go się w ręce – woda nie ciekła. Po puszczeniu – znów zaczynała. Skłoniło mnie to do głębszych poszukiwań istoty problemu, widocznie zbyt głębokich, bo… urwałem cały mechanizm. Woda pod dużym ciśnieniem zaczęła tryskać po suficie i całej łazience. A zawór przy toalecie był uszkodzony… Pobiegłem w piżamie po menedżera (niewiele starszego ode mnie :)), który niestety nie wiedział gdzie jest główny zawór i dopiero po telefonie do właściciela udało mu się go zlokalizować. Musieliśmy zmienić pokój.

Kolejnego dnia wyruszyliśmy na Gruzińską Drogę Wojenną, łączącą Tbilisi aż z Władykaukazem w Rosji i biegnącą w poprzek Kaukazu. Pierwszym przystankiem była Mccheta – piękne, zabytkowe miasteczko leżące w miejscu, gdzie łączą się dwie rzeki, z zabytkową katedrą i monastyrem, leżącym na wzgórzu, z którego roztaczają się wspaniałe widoki na okolicę. Podczas zwiedzania katedry zaczepił nas energiczny pop, z twarzą greckiego filozofa, przywitał się z nami jak z kolegami zamaszystym podaniem ręki, i po spytaniu o pochodzenie zaczął wymieniać polskich piłkarzy i kluby, a także zaproponował, żebyśmy zrobili sobie z nim zdjęcie.

Kolejnym przystankiem na Gruzińskiej Drodze Wojennej była restauracja, w której… nie było karty. Mówiąca po angielsku jedna z Gruzinek biesiadujących z rodziną pomogła złożyć nam zamówienie. Oprócz chaczapuri spróbowaliśmy wołowego kebabu z grilla, a także specyficznych pierogów z mięsem.

W dalszej drodze zrobiliśmy sobie zdjęcia z stojącym przy drodze… wrakiem czołgu i wspinaliśmy się coraz wyżej ponad poziom morza. Aż dojechaliśmy do Przełęczy Krzyżowej, leżącej 2379 m n.p.m. i straszącej z daleka socrealistycznym tarasem widokowym.

Było 5 stopni – ciepło, jak na taką wysokość. Zrobiło się ciemno, a my dojechaliśmy do dawnych Kazbegów, obecnie Stepancmindy, gdzie szukaliśmy noclegu. Mimo wszechobecnej biedy, parking przy dobrym 4* hotelu, w którym z ciekawości spytaliśmy o cenę, był wypełniony luksusowymi SUV-ami. My nocowaliśmy w pokojach nad restauracją, gdzie spędziliśmy wieczór – z Gruzinami (właściciel oraz kelner – „po godzinach” także się dołączył), Włochami (erasmusi z UE Wrocław!) oraz poznanymi Polakami. Spróbowałem gruzińskiego wina i lokalnego bimbru – czaczy.

Kolejnego dnia musieliśmy już wracać w kierunku Kutaisi. Na chwilę zjechaliśmy z Gruzińskiej Drogi Wojennej, by zobaczyć Dolinę Truso. Sama nie była tak ciekawa, jak jej opuszczone wsie. Bardzo mała, waląca się kapliczka z dzwonkiem z XIX wieku, w którym funkcję serca pełniła zardzewiała nakrętka, stare groby, przekrzywiona przez naturę drewniana skrzynka z butelkami (daty z lat 80’), okazjonalne zdjęcia w domach, niedopite trunki, wiszące na wieszakach płaszcze…

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w Gori – mieście, w którym urodził się Stalin. Jest tam jego muzeum, pomnik, osobisty wagon kolejowy, którym podróżował, a także dom, który nie został wyburzony jak reszta, lecz przykryty betonowym baldachimem. Oprócz tego, miasto to znane jest z rosyjskiej okupacji i bombardowania w 2008 roku. Do dziś stacjonuje tam misja pokojowa Unii Europejskiej.

Choć nie planowaliśmy już niczego zwiedzać, lokalny folklor postarał się, byśmy wrócili bogatsi o jeszcze jedno przeżycie. Święta Wielkanocne dobiegały końca i mieszkańcy Tbilisi wracali do stolicy, prawdopodobnie znad morza. Stworzyło to gigantyczny korek. I to nie w jedną stronę! Gdy droga była jeszcze dwujezdniowa, wracający do Tbilisi oprócz maksymalnego wykorzystania swojej jezdni (z 3 pasów robiło się 5-7), wjechali także na naszą. Tak, że musieliśmy jechać po pasie awaryjnym i żwirowym poboczu. Straciliśmy przez to około 2 godzin. Policja teoretycznie nadzorowała ruch, ale nie radziła sobie z niczym. Dotarliśmy do Kutaisi po północy i po 3 godzinach snu wyruszyliśmy na lotnisko.

Gruzję – polecam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *