Albania i Macedonia

[Web-Dorado_Zoom]

Od dawna wiem, że wakacje to najgorszy okres na podróżowanie. Drogo, dużo ludzi i gorąco. Ale chciałem polecieć gdzieś w sierpniu, przede wszystkim ze względu na plany urlopowe innych. Dużym problemem okazało się też to, że w większości miejsc w Europie już byłem i nie chciałem za te same pieniądze powtarzać tych samych wrażeń, chciałem nowych wrażeń i miejsc. A tam, gdzie nie byłem i chciałbym (np. Madera, Włochy na południe od Rzymu), było w tym czasie za drogo. I mówię oczywiście o samodzielnie organizowanej wycieczce. Śledziłem last-minute w nadziei na coś wyjątkowego, czego nie da się zorganizować samemu w takiej cenie, ale nie wyglądało to zbyt dobrze. Powtarzały się kierunki, gdzie już byłem. Ale w końcu się trafiła – Albania, lastminute z biura podróży! Słyszałem o niej wiele pozytywnych opinii (choć anonimowych), że niedrogo, ładnie. Nie myślałem długo, nie sprawdzałem szczególnie, spodziewałem się mniej więcej klimatów Chorwacji i Czarnogóry (gdzie mi się podobało), tyle, że pewnie biedniej. Kupiłem. Wylot za 2 dni z Katowic.

Nasz hotel (Sun, 3,5*) położony był na obrzeżach Durres, 30 metrów od plaży. Hotel sam w sobie był ładny, czysty, otwarty rok temu, a jedzenie (HB, 2 posiłki dziennie) przyzwoite. Cichy pokój na 6 piętrze z widokiem na niezbyt piękne miasto, ale przynajmniej szeroką przestrzeń.

Plaża była szeroka, ale… bardzo szczelnie wypełniona parasolami i leżakami do wynajęcia. Jeden przy drugim, minimalna możliwa odległość. Tak, że gdy chcieliśmy się przesunąć nieco do tyłu, by dalej mieć cień parasola, gdy słońce także się przesuwało, trzeba było przesunąć się prawie do stóp ludzi leżących za nami. Cały czas przechodzili między leżakami sprzedawcy. Wszystkiego. A najwięcej i co najbardziej niezrozumiałe – kremów do opalania. Tak jakby kupowało się je 5 razy dziennie, a nie raz na kilka miesięcy/rok/kilka wyjazdów. Oprócz tego – piwo, napoje, owoce, kijki do selfie, papierosy. Przy samym brzegu morza stał cały czas „foodtruck”, a bardziej „buda z żarciem”. Oprócz tego brzegiem morza jeździły wózki lub skutery-sklepy z hotdogami, przekąskami, zabawkami plażowymi… Z obu stron, lewa i prawa, dobiegała muzyka, dość krótka i powtarzająca się playlista. Znaleźliśmy jednak miejsce, gdzie było względnie najciszej.

Samo morze, mimo że to Adriatyk, którego piękny kolor pamiętam z Chorwacji, tutaj miało szary kolor i stopy dość szybko przestawały być widoczne, gdy robiło się głębiej. Może to wina bardzo drobnego piasku, który tworzył zawiesinę w wodzie? Ale dzięki położeniu miejscowości w zatoce i prawie braku fal, mogłem codziennie dużo pływać.

W hotelu mieliśmy 2 posiłki dziennie, więc na obiad chodziliśmy do restauracji przy plaży. Spróbowaliśmy wielu. I bardziej eleganckich i tych z kuchnią prawie na powietrzu i plastikowymi stolikami przykrywanych jednorazowym, papierowym obrusem. Jedzenie wszędzie było przeciętne. 3 lub 3,5 na 6. Choć zdjęcia są całkiem ładne, kulinarny kunszt ograniczał się do poddania dania obróbce termicznej. Przyprawienie już nie bardzo. Nie były niesmaczne i nie zatruliśmy się niczym, ale ceny były podobne jak w Polsce (wcale nie jest taniej), a jakość dużo gorsza.

Sama miejscowość Durres (a konkretnie jej przedmieścia, Arapaj) była głośna, betonowa, kiczowata. Podobnie jak inne „kurorty”, jak się później okazało. A nawet trochę zyskała w naszych oczach, gdy wróciliśmy z wycieczki. Dlatego wieczorami nie chodziliśmy na spacery, nie było za bardzo gdzie, a przeciskanie się na zatłoczonym chodniku między sklepami z pamiątkami nas nie interesowało.

Ponad tydzień upłynął nam leniwie, plażowo. Trochę tego potrzebowałem, bo nie byłem na typowo stacjonarnej  (głównie stacjonarnej) wycieczce od 2 lat. Plaża nie była idealna, ale cieszyłem się lekturą książek, piwem i pływaniem w morzu. W końcu pojawił się przesyt i zaplanowałem 4-dniową wycieczkę, z 3 noclegami poza hotelem.

Próbowałem wynająć samochód przez internet, ale czas odpowiedzi wypożyczalni (zapomnijcie o jakiejkolwiek automatyzacji, tak wygodnej i korzystnej w rozwiniętym świecie…) i ceny nie były zadowalające, więc dla znalezienia najlepszej oferty, wieczorem po kolacji poszukaliśmy wypożyczalni samochodów na głównej ulicy. Niektóre agencje turystyczne nie zajmowały się tym, ale też nie były w stanie wskazać żadnego innego miejsca… W końcu znaleźliśmy. 25 euro dziennie za Fiata Doblo. Do tego pan z agencji przekonywał, że można bez problemu przekroczyć nim granicę (chcieliśmy pojechać do Macedonii) i nie trzeba dokupować żadnego ubezpieczenia. Wyjątkowo dobra cena, jak na Albanię oczywiście. Ponieważ im biedniejszy kraj (Albania jest 4. najbiedniejszym krajem w Europie), tym samochód na wynajem droższy. Dla porównania, tyle kosztuje samochód (tylko, że nowy) w USA, np. na Hawajach. A ostatnio rezerwowałem samochód w Hiszpanii na październik, 18 euro za cały tydzień. Zarezerwowaliśmy, odbiór za 3 dni, załatwione, super.

10 sierpnia 2017 r.

Spakowani poszliśmy odebrać samochód o omówionej godzinie, a nawet godzinę później. Pan z agencji powiedział, że samochód będzie za godzinę. Jak to? Przecież miał być już godzinę temu. W kilka minut jakoś się znalazł, tyle, że „jeszcze nie umyty”. Faktycznie, myty nie był dawno, zbita przednia szyba (ale to ok maj frend), bez tylnej kanapy (nie potrzebowaliśmy), zakurzony w środku. Ale diesel, jakoś działa, ok. Bez żadnej umowy, to po prostu prywatne auto właściciela agencji.

Dopytałem o zieloną kartę (międzynarodowy certyfikat ubezpieczenia). Nie ma. Ale pan dalej zapewnia, że można nim bez problemu i bez dokupowania ubezpieczenia przekroczyć granicę. Dziwne. Inne wypożyczalnie pozwalały na przekroczenie granicy, ale mówiły o konieczności wykupienia zielonej karty na granicy… za 50 euro. Nieźle. Pewnie na cały rok, a ja potrzebuję na 1 dzień. To dlaczego wypożyczalnia jej nie wykupi, żeby klienci mogli skorzystać? Do polskiego OC zieloną kartę (potrzebną zresztą już mało gdzie) dostaje się za darmo i w ramach niej można podróżować po całej Europie, a nawet dalej. A tutaj do przekroczenia granicy sąsiedniego kraju trzeba dokupować tak drogie ubezpieczenie… Nie mieliśmy jednak okazji przekonać się o tym, że pan z „wypożyczalni” kłamał. Po przejechaniu kilku kilometrów samochód padł. Zupełnie odcięło prąd. Cisza. Ożył, odpaliłem, kawałek przejechał i to samo. Zawróciliśmy, całe szczęście się udało. Właściciel agencji oddał nam pieniądze, w tym za paliwo, które zdążyliśmy zatankować. Próbował załatwić nam auto z innej wypożyczalni. Zadzwonił gdzieś, mieliśmy tam razem pojechać. Ale czym? Tym samym Fiatem Doblo. Odpalił, ale po dosłownie kilku metrach padł i to tak, że zablokował przejazd na główną ulicę. Jeden z kierowców pomógł nam go wepchnąć z powrotem na podwórko za agencję. Przesiedliśmy się z właścicielem, tym razem do Mercedesa, fajnego SUV-a, silnik 5.5l jak się pochwalił, mieliśmy już wyjeżdżać, ale… nakrzyczała na niego matka. Nie wiem – może to samochód jeszcze kogoś innego? Odstawił go, przeprosił i powiedział, żebym poszukał samochodu na wynajem gdzie indziej.

Więc poszedłem szukać… Wiedziałem, że takiej ceny już nie znajdę. Ale teraz problem był jeszcze większy – dostępność, nigdzie nie było dostępnych samochodów. W końcu zarezerwowałem samochód w recepcji, najszybciej można było na pojutrze, za 50 euro dziennie… Przemyślałem sprawę z zieloną kartą i wycieczką do Macedonii. Zdecydowaliśmy się pojechać tam w ramach wycieczki z biura. Biorąc pod uwagę samochód za 50 euro dziennie i konieczność wykupienia zielonej karty na granicy (która na pewno by zaistniała, facet z agencji kłamał) za kolejne 50 euro, wycieczka wychodziła taniej. A do tego mieliśmy już dość plaży i nie chcieliśmy spędzić tam jeszcze następnego dnia, a wycieczka była właśnie kolejnego dnia. A po Macedonii, kolejne 3 dni będziemy zwiedzać Albanię już sami, samochodem, tak jak planowałem.

11 sierpnia 2017 r.

O 6:30 wsiedliśmy z kilkoma innymi osobami z naszego hotelu do pustego autokaru. Przez kolejne 1,5 godziny wsiadali uczestnicy wycieczki z innych hoteli, wcale nie tak odległych. Wszystko przedłużyła jedna rodzina, która zorientowała się, że nie wzięła dokumentów potrzebnych do przekroczenia granicy… Dlatego między innymi nie lubię wycieczek zorganizowanych.

Dopiero przed 12 dotarliśmy nad Jezioro Ochrydzkie, o budowie tektonicznej (czyli powstałe w zagłębieniu między płytami tektonicznymi) i liczące sobie kilka milionów lat. Nawet z drogi biegnącej wzdłuż jeziora i autokaru widać było kamienie na dnie. Woda jest bardzo czysta, na tyle, że słońce przedostaje się nawet 30 m pod wodę. Dotarliśmy na przejście graniczne. Całe szczęście nie czekaliśmy zbyt długo. Wjechaliśmy do Macedonii. Oficjalna nazwa tego państwa to Była Jugosłowiańska Republika Macedonii (po angielsku w skrócie FYROM).

Pierwsza część wycieczki to zwiedzanie miejscowości św. Naum. Dosyć turystycznej, ale jednocześnie czystej i spokojnej, nie tak jak w Albanii. Dwie jej główne atrakcje to rejs łódką po źródłach rzeki Czarny Drin (piękne widoki i orzeźwiający powiew od wody o temperaturze 10 stopni) wpadającej do Jeziora Ochrydzkiego i klasztor św. Nauma, nieco obudowany doczesnością, czyli hotelem i restauracją, ale całe szczęście w stosunkowo podobnym stylu.

Druga część wycieczki to zwiedzanie miasta Ochryd. Wąskie, kamienne uliczki, amfiteatr, a to wszystko tuż nad brzegiem jeziora, przy którym plażują mieszkańcy.

12 sierpnia 2017 r.

Po śniadaniu odebrałem w recepcji samochód. Cenę już znałem, 50 euro dziennie, ale samochodu jeszcze nie. Ale nie zdziwiło mnie to wcale, że jest to 10-letnia Dacia Logan. Poczułem nawet ulgę, że jest, stoi przed hotelem, nie rozpada się i ma sprawną klimatyzację.

Jaka to przyjemność jechać własnym samochodem i decydować o wszystkim, sama droga bardzo nas cieszyła!

Po 1,5 godziny dojechaliśmy do miasta Berat, zwanego miastem tysiąca okien. Położone na zboczu wzgórza, na którym znajdują się ruiny zamku. I właśnie od zamku zaczęliśmy zwiedzanie. Stroma, wąska droga wyłożona była kamiennymi, białymi i niesamowicie śliskimi płytkami. W pewnym momencie poczułem, że auto traci przyczepność, jedzie coraz wolniej mimo obracających się kół i ściąga je na jedną ze stron. Ale udało się wjechać. Z kolei podczas zjeżdżania wielokrotnie włączał się ABS. W lecie, przy ponad 30 stopniach, nie sądziłem, że się kiedyś przyda.

Oto zamek i jego okolice:

Następnie pochodziliśmy po dolnej części miasta, przeszliśmy przez most na jego drugą, mniejszą część, a ostatecznie skończyliśmy na obiedzie na tarasie z ładnym widokiem. Jedzenie oczywiście było przeciętne, 3,5/6.

Wyruszyliśmy w drogę do Wlory. Przed samym miastem chcieliśmy odwiedzić XIII wieczny klasztor Zvernec na wyspie, połączony z lądem drewnianą kładką. Niestety stawiano tam nową kładkę, a stara była zagrodzona, więc zobaczyliśmy go tylko z oddali.

Ostatni odcinek drogi do Wlory był nieciekawy, piach, dziury, kałuże, widoki „domków letniskowych” (?) jak na zdjęciach poniżej. Sama Wlora nas nie interesowała, więc tylko przejechaliśmy wzdłuż promenady. To tutaj Morze Adriatyckie styka się z Morzem Jońskim.

Noc spędziliśmy w Orikum. Bardzo spokojna miejscowość, szczególnie przy morzu (centrum jest nieco oddalone), ale plaża nieszczególna. Choć ja też jestem wymagający. 🙂

13 sierpnia 2017 r.

Rano wyruszyliśmy na Przełęcz Llogarską. Droga do niej sama w sobie była atrakcją. A już na przełęczy, na wysokości ponad 1000 m n.p.m. wreszcie zobaczyliśmy błękitne morze Jońskie (a nie szary w naszej miejscowości Durres Adriatyk) i piękną panoramę wybrzeża. Zjedliśmy w restauracji właśnie z takim widokiem. Jedzenie oczywiście było przeciętne, obsługa poprawna i nic więcej. Za to frappe właściwie wszędzie było dobre. A stojąca obok herbata, to herbata z gór, caj mali, czyli dokładniej napar z gojnika. Pachnie tak samo pięknie jak śródziemnomorska roślinność i równie dobrze smakuje. Mimo tego w Albanii nie ma kultury picia herbaty, chyba, że podczas choroby, leczniczo. Pija się kawę.

Zjedliśmy, zapłaciłem, ale po chwili kwota wydała mi się zbyt duża. Sprawdziłem rachunek, a tam ceny kilku pozycji nie zgadzały się z menu. Spytałem o to kelnera. Powiedział, że takie ceny są w systemie i nie może nic zrobić. Uznał, że to odpowiedź zadowalająca i zamykająca temat, ale spytałem, czy jest właściciel lub kierownik. Nie ma. I odszedł. Podszedłem więc do baru, gdzie spytałem ponownie o właściciela lub kierownika, ale kelnerka po prostu zapytała w czym jest problem. Wyjaśniłem, bez problemu długopisem poprawiliśmy kwoty na rachunku i ten sam kelner, który mnie wcześniej obsługiwał oddał mi 15 zł, które stanowiło ok. 30% rachunku. Taka albańska gościnność…

Po zjechaniu z przełęczy zatrzymaliśmy się na chwilę na plaży Palasa. Była to najładniejsza plaża w Albanii jaką widziałem. Z tyłu budowało się już jednak całkiem duże osiedle. Także niedługo pewnie straci część swojego uroku. Ruszyliśmy w dalszą drogę.

Saranda, przez którą przejeżdżaliśmy, bardzo turystyczne miasto, podobnie jak wiele innych turystycznych miast w Albanii, nie spodobało nam się. Ciasno, głośno, zakorkowana droga, wąskie plaże… To nie są wakacje.

Ksamil, gdzie zatrzymaliśmy się na noc, był stosunkowo przyjazny, choć nie użyłbym słowa „polecam”, jest dużo piękniejszych miejsc w Europie.

14 sierpnia 2017 r.

Po śniadaniu podjechaliśmy kilka kilometrów do wpisanego na listę Unesco Butrint, starożytnego miasta na wyspie, najważniejszego stanowiska archeologicznego w Albanii. Ruiny tego typu zwiedzam od 10 lat, więc nie zrobiły na mnie wrażenia, ale były w miarę przyzwoite.

Drugim punktem trasy było wywierzysko rzeki, Syri i Kalter, znane także jako Blue eye. Bardzo ładne miejsce. Ponieważ jest to teren chroniony, nie można wchodzić do wody, ale nikt się tym nie przejmował, wiele osób skakało w samo źródło rzeki, krystalicznie czystą i głęboką na kilkadziesiąt metrów wodę.

Chcieliśmy skorzystać tam z toalety, a przy okazji napić się frappe. Znaleźliśmy toaletę, choć drzwi nie były oznaczone, a przed nią stała starsza pani, której mowa ciała podobna była do rejtana, blokującego drzwi, mimo, że nikt na nie nie napierał. Zapytaliśmy, czy to tutaj jest toaleta. Tak, ale not public. Wyjaśniłem, że zaraz coś zamówimy i będziemy klientami, ale najpierw chcemy np. umyć ręce. Pani oczywiście nie mówiła po angielsku i robiła tylko niezbyt przeniknione inteligencją zirytowane miny, ale przechodzący obok sympatyczny Albańczyk z nią porozmawiał i wyjaśnił o co chodzi, wyrażając jednocześnie swoje ubolewanie, że tak to wygląda. Nie możemy skorzystać z toalety, a ręce możemy umyć w źródełku/fontannie kilkadziesiąt metrów dalej. Taka albańska gościnność…

Ostatnim punktem tego dnia i całej 3 dniowej wycieczki było miasto Gjirokaster. To stamtąd pochodziło (stosunkowo) najlepsze w Albanii piwo Elbar – czyli na poziomie naszych przeciętnych piw koncernowych albo nieco gorsze. Stare miasto jest bardzo ładnie położone na wzgórzu, na którego szczycie jest zamek. Klasycznie wąskie, kamienne uliczki. To się nigdy nie nudzi. Tym razem obiad w restauracji był trochę ponadprzeciętny. Szczególnie meat balls, która to nazwa nie zwiastuje, że będzie to coś wyjątkowego i nie zachęca do zamówienia, a takie właśnie były. Do tego fajna, łagodna muzyka (chciałem napisać pod Europejczyków, tak jakby Albania nie była w Europie, choć to wcale nie takie „przejęzyczenie”) i ładny widok. Jedno z lepszych miejsc.

W drodze powrotnej cieszyliśmy się jeszcze widokami gór na tle zachodzącego słońca. Dojechaliśmy do hotelu, zaparkowaliśmy Dacię na wąskiej, zawalonej autami ulicy i miejscu, które niespodziewanie się zwolniło. Trzask bagażnika, życzliwy uśmiech pani z recepcji (w hotelu obsługa była bardzo miła), oddanie kluczyków. I tak skończyła się nasza wycieczka objazdowa. Zostały nam 2 dni na plażowanie i powrót.

Podsumowanie

Zazwyczaj nie mam szczególnych oczekiwań w odniesieniu do kraju, do którego się wybieram. Mam neutralne podejście. W Albanii spodziewałem się kontynuacji bałkańskiego klimatu, znanego mi z Chorwacji, Bośni i Hercegowiny czy Czarnogóry. I mimo dość wyważonego podejścia, Albania trochę mnie rozczarowała. Jeśli chodzi o objazdową część mojej wycieczki – była jak najbardziej udana. Więc warto zwiedzić Albanię objazdowo, najlepiej jako część wycieczki po Bałkanach albo polecieć tam na tydzień i nocować w różnych miejscach. W ostatnim czasie jednak Albania promowana jest jako kierunek typowo wypoczynkowy, hit, odkrycie. I według mnie – do tego się nie nadaje. Tak samo, jak np. Iran. Tyle, że tam poleciałem wyłącznie zwiedzać – i się nie rozczarowałem. Albania nie nadaje się do wypoczynku szczególnie w regularnych cenach, czyli takich, jakie życzą sobie biura podróży, gdy rezerwuje się z wyprzedzeniem. Za niewielką dopłatą, a nawet i bez można polecieć w znacznie ładniejsze i ciekawsze miejsca. Czy bez powodu do Albanii latają głównie Polacy, Czesi i Rosjanie?

Co mi przeszkadza w Albanii?

Trochę plaże. Jeśli mówimy o typowo wypoczynkowym pobycie, jest to istotne. Tymczasem północna część wybrzeża, adriatycka, choć jest piaszczysta i plaże są szerokie, to morze szare, nie takie jak na pocztówkach. Południowa, jońska część wybrzeża jest ładniejsza, ale plaże z kolei są kamieniste i wąskie. Ale to jeszcze niczego nie przekreśla, tak jest przecież w Chorwacji, a tę mogę polecić. W Albanii najgorsze jest wszystko, co ludzkie, czyli tzw. infrastruktura. Tysiące parasoli i leżaków, sprzedawców, jeżdżących bud, muzyka, hałas, kicz, bieda, beton, kwadratowa architektura, słabe restauracje, niezbyt uprzejma obsługa (ludzie na wsi pewnie są mili). Gdyby tylko nad Bałtykiem nie padało, to bez wątpienia byłby miejscem znacznie lepszym do wypoczynku. To wszystko naprawdę irytuje. Albania najbardziej przypomina mi Indie – pod tym względem, że w Indiach także można zamknąć się w eleganckim hotelu lub posiadłości, ale od tego, co na zewnątrz, syfu czy kiczu, się nie ucieknie. Zdecydowanie wolę kierunki, w których można mieszkać skromnie i cieszyć się piękną architekturą, infrastrukturą, rondami, promenadami, restauracjami, parkami, deptakami na zewnątrz. Tak jest np. w Hiszpanii. Czasem mówi się pogardliwie o Rumunii, a ta przeskakuje Albanię o kilka poziomów. Po powrocie do Polski, doceniłem ją po raz kolejny, jeszcze bardziej. Jak tu ładnie, czysto, cicho, spokojnie, porządnie!

Jeszcze raz podkreślam – jeśli objazdowo, z przewagą zwiedzania – może nie jako marzenie życia, ale tak, warto zobaczyć Albanię, jak wszystko na świecie. Jeśli jednak chce się głównie odpocząć – odradzam.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *